Powiada
się, że z braku laku i kit dobry. „Karaluchy” nie są jednak kitem, ale całkiem
przyzwoitym kryminałem, co po zeszłotygodniowym doświadczeniu cieszy Ninę,
chociaż tytuł zachęcający nie jest.
Autor
zabiera czytelnika do Tajlandii, gdzie główny bohater ma przeprowadzić śledztwo
w sprawie śmierci norweskiego ambasadora. Zwłoki dyplomaty odnajduje
prostytutka w motelu o bardzo wdzięcznej, dźwięcznej i pasującej do stolicy
sexturystyki nazwie: Olympussy (czyżby była to zbitka wyrazów: Olymp + pussy?).
Już po tej jednej informacji można się chyba domyślić, że w książce będziemy
świadkami zmagań z brudnymi, czasem aż zbyt brudnymi, i wstydliwymi problemami
bohaterów.
Kim
jest główny bohater? To Harry Hole norweski detektyw. Został wybrany do tego
śledztwa, ponieważ cieszy się on popularnością po udanej akcji w Australii.
Można się do niego przywiązać, można go polubić, ale chyba najlepszym
przyjacielem Niny nie zostanie, bo to miejsce nadal należy do Herculesa Poirot
(oczywiście mowa tylko o tym gatunku). Dlaczego Harry nie jest lepszy? Bo jest
przewidywalny i raczej stereotypowy. Wysoki, szczupły, barczysty, o niebieskich
oczach, z dużym pociągiem do pana o imieniu Jim Beam. Brzmi jak opis większości filmowych policjantów.
Powieść
jest napisana dobrze, łatwo się ją czyta, przyjemnie i jest się ciekawym, co będzie
dalej. Nie czyta się jej tylko po to, żeby ją przeczytać, skończyć jak
najszybciej. Potrafi ona zainteresować i wciągnąć, więc poznaje się dalsze losy
bohaterów z chęcią. Jest tak skonstruowana, że w sumie na 100% wiemy, kto zabił
ambasadora, dlaczego i jakie towarzyszyły temu okoliczności dopiero, kiedy
autor chce nam to przedstawić. Co prawda Nina domyślała się, kto za wszystkim
stoi, ale dała się wyrolować. Co może denerwować, to to, że nie
wszystko jest dopowiedziane. Nie każda scena jest skończona – takie dziewczyna miała wrażenie. Ale z drugiej strony może to i dobrze, bo czytelnik ma
pole do popisu w wyobrażeniu sobie dalszej części. W książce występuje wielu
bohaterów pobocznych i trudno ich wszystkich spamiętać, a co dopiero zakodować,
kto jest kim, czym się zajmuje, jakie ma powiązania. Trzeba by chyba spisywać
każdą postać, żeby to ogarnąć.
Jeżeli
ktoś liczy, że cała sprawa dotyczy tylko jednego nieboszczyka, to się
przeliczy. Jeżeli ktoś ma nadzieję, że pojawi się więcej niż jeden trup, to
niech te nadzieje go nie opuszczają, albowiem trzeba będzie jeszcze parę osób
zbierać z podłogi. Inaczej mówiąc trup śle się gęsto.
Nina
myślała, że tytułowe karaluchy będą odgrywały większą rolę w powieści, ale
widać nie zasłużyły sobie. Może autor za nimi nie przepada. Karaluchy mają
tylko znaczenie metaforyczne. W książce jest mowa o tym, że na jednego
karalucha, którego zauważymy przypada dziesięć, których nie zobaczymy. I tym
optymistycznym akcentem Nina pragnie polecić „Karaluchy” fanom czytania, jako
dobrą rozrywkę, zwłaszcza na zimne dni, żeby móc rozgrzać się w palącym słońcu
Bangkoku.
okładka: Wydawnictwo Dolnośląskie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz