To był piękny, ciepły dzień, a chora Nina leżała w łóżku. Stwierdziła,
zatem, że obejrzy sobie „Emmę”. Zastanawiała się kilka dni wcześniej, którą
ekranizację wybrać. Z początku myślała o tej z Gwyneth Paltrow z ’96 roku, ale
kiedyś, jeszcze zanim ten blog ujrzał światło dzienne, pomyślała sobie, że
będzie starała się oglądać młodsze wersje. Wygrała, więc „Emma” z Romolą Garai
i Jonnym Lee Millerem.
Film się rozpoczynał i pierwsze sceny, pierwsze zdania
sprawiły, że Nina miała ochotę przerwać ten seans i zająć się czymś ciekawszym.
Przełknęła jednak tę pokusę i oglądała dalej. Bardzo dobrze zrobiła, bo już po
kilku minutach miała przed oczyma świetną ekranizację. Jest to prawie ideał. Właściwie
to chyba nie ma co się dziwić, dlaczego film jest takim dobrym odwzorowaniem
książki - trwa 4 godziny. Oczywiście nie zawsze długość wiąże się ze
skrupulatnością, ale w tym wypadku tak właśnie jest. Film jest tak dokładny,
że aż trudno coś napisać, ale trzeba, chociaż spróbować.
Zacznijmy od dobrych rzeczy. Przede wszystkim trzeba
pochwalić za brak jakiś większych zmian w scenach i brak pominięć ważnych lub
nawet tych mniej ważnych wątków. W filmie, który trwałby półtorej godziny nie
miałoby prawa się to wszystko zmieścić. Wydłuża się, więc przyjemność oglądania
do wspomnianych już czterech godzin, ale można sobie to pięknie rozłożyć na
kilka dni, bo mamy podział na cztery odcinki. Ninie bardzo podobały się kreacje
aktorskie. Pan Woodhouse (Michael Gambon) jest tak fantastyczny jak Fagin z
opisywanego wcześniej "Olivera Twista". Wczucie się, przejęcie wszelkimi
możliwościami zachorowania przez siebie czy kogokolwiek z bliskich jest według
Niny genialnie zagrane. Poza tym fantastyczny głos aktora dodatkowo podbija
autentyczność postaci. Dziewczyna nie wie, dlaczego tak jest, ale tak to
podziałało na odbiór tej postaci. Pan Elton (Blake Ritson) to postać trochę denerwującego
i irytującego, ale i, w tym swoim zachowaniu, śmiesznego pastora. W książce
jego zamiary są trochę bardziej ukryte niż w ekranizacji, ale to nic. „Fajna
rola i postać. Trochę przypomina mi pana Collinsa z Dumy i uprzedzenia”. Tytułowa Emma Woodhouse (Romola Garai, nie
mylić z Ramola) jest przez wielu ludzi postacią znienawidzoną. Nina nie
podziela tego uczucia, według niej to bardzo ciekawa postać i dobrze, że jest
inna niż reszta bohaterek Jane Austen, a aktorka bardzo dobrze poradziła sobie
z tą rolą. Wcale nie uśmiecha się za dużo, Emma taka jest, rozbrykana,
beztroska. Jak w każdym filmie na podstawie powieści Jane Austen możemy
podziwiać piękne widoki, okazałe pałace, rezydencje i zadbane ogrody.
Teraz powinno być o złych rzeczach skoro było o dobrych. Nie
ma złych rzeczy, są tylko niedopracowane. Panna Bates (Tamsin Greig) to
właściwie bardzo dobra rola, ale powinna mówić dużo więcej i bardziej bez
sensu. „Brakowało mi jej urwanych zdań w połowie. Dlaczego o tym zapomnieli”?
Tak. Miało zostać właśnie napisane, że Ninie brakowało urwanych zdań panny Bates,
ale Nina zawsze potrafi się wtrącić, ale za to ją kochają i nienawidzą chyba
też. Trochę zastanawiające jest, że pani Knightley wygląda na starszą od swojej
guwernantki, a guwernantka wygląda na tylko ciut starszą od panny Woodhouse. Co
bardziej czepialscy ludzie mogą uważać to za poważne uchybienie, ale właściwie,
kogo to obchodzi, kiedy całość jest dobra. Jest jeszcze kilka drobiazgów jak np.
brak tańców na jednym ze spotkań, ale to w zasadzie nie zmienia w fabule
niczego i jest ledwo zauważalne.
Film jest świetną opcją dla przypomnienia sobie historii
opisanej w „Emmie”, a nie ma się czasu lub ochoty znów książki czytać. To również
dobra opcja dla osób, które nie czytały i nie mają zamiaru czytać, a chcą tę
historię znać, albo po prostu mają ochotę na dobry klasyczny romans.
O książce przeczytasz tutaj.
plakat: BBC
źródło plakatu: filmweb.pl
O książce przeczytasz tutaj.
plakat: BBC
źródło plakatu: filmweb.pl