piątek, 19 lipca 2013

Let's do the Twist! - "Oliver Twist" w reżyserii Romana Polańskiego (2005)

    Nie wiedzieć czemu Nina miała opory przed oglądaniem tego filmu. Zabierała się za niego kilka razy i zawsze znajdowało się coś innego, lepszego do robienia. Przyszedł taki dzień, w którym musiała się wreszcie uporać z ekranizacją „Olivera Twista”. To było kilka dni temu. Pomyślała sobie: „Muszę! Albo dziś, albo wcale”. Położyła się na łóżku i zaczęła oglądać.

    Okazało się, że do połowy była to niemal perfekcyjna ekranizacja.  Potem troszkę się posypało, ale w zasadzie dla osób, które nie czytały książki nie ma to znaczenia. Z kolei ci, którzy czytali mogą mieć pretensje za dokonane zmiany, jednak filmy są zdecydowanie krótszym przekaźnikiem informacji od książek i trzeba zmieścić się z reguły w czasie pomiędzy 1,5h a 3h. Nie można, więc przedstawiać wszystkiego z dokładnością do przecinka.

    To, co się Ninie najbardziej podobało, to kreacja Fagina. Był perfekcyjnie odrażający, perfekcyjnie okropny. Zdecydowanie nie chciałaby spotkać kogoś takiego w swoim życiu, nawet, jako przechodnia. A co miał powiedzieć biedny Oliver? On musiał z nim przecież mieszkać.  Trochę przypominał dziewczynie Gandalfa z „Władcy Pierścieni”, ale to tylko z wyglądu, bo charaktery to obaj ci bohaterowie mają zgoła odmienne.
Fantastycznie została zobrazowana obłuda urzędników zarządzających sierocińcem. Scena, w której widzimy siedzących przy stole, objadających się wspaniałościami grubasów i jednocześnie nadzwyczaj oburzonych prośbą Olivera o dokładkę marnej z wyglądu, w smaku pewnie też, papki – pierwsza klasa.  


    To, co się nie podobało, to już wspomniane zmiany w treści. Bill Sykes zabiera Olivera na misję, podczas której mają obrabować dom pewnego jegomościa. W powieści pojawia się tu zupełnie nowa postać, nowa rodzina w zasadzie, jest też zmiana otoczenia. Nina ma świadomość, że wprowadzenie do filmu tylu nieznanych postaci i poprowadzenie tego wątku wg. książki znacznie wydłużyłoby całe dzieło. Niemniej takie sytuacje mogą denerwować, zwłaszcza, jeśli czekało się na ten moment i było się ciekawym jak to ekipa filmowa zademonstruje.
Bill Sykes nie wydawał się dziewczynie za bardzo groźny, przypominał jej bardziej jednego z uczelnianych wykładowców. Jak tu bać się tego typa, skoro widząc go myśli się o zabawnych sytuacjach związanych z nauczycielem akademickim? Naturalnie nie wszyscy widzowie będą mieli takie skojarzenia, ale jeśli są tu opisywane myśli i opinie Niny to nie można tego nie napisać.
Ostatnia rzecz, dosyć dziwna, to pojawienie się pewnego bohatera i jakby brak przedstawienia go widzowi. Toby Crackit nagle ukazuje się na ekranach, a Nina nie może sobie przypomnieć sytuacji, w której byłaby mowa, że ktoś taki istnieje, ani przed jego pierwszym wystąpieniem, ani po. Przeważnie imiona pojawiają się kilka razy, żeby odbiorca mógł zapamiętać i zapoznać się z postacią. Czyżby zapomnieli o tym?


    Podsumowując, Nina nie uważa czasu spędzonego przy filmowym „Oliverze Twis(t)cie” za czas stracony. Nawet cieszyła się, że mogła to obejrzeć i stworzyć własną opinię na ten temat. Książka jest według niej lepsza, ale jeśli ktoś uważa, że jest za gruba, za mało ciekawa, żeby ją czytać, …, to film dosyć dokładnie przedstawia całą historię.

A teraz zapraszamy wszystkich do Twista, Olivera Twista.

O książce przeczytasz tutaj.

źródło plakatu: filmweb.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz