piątek, 30 sierpnia 2013

Czytać czy nie czytać? - „Emma” w reżyserii Jima O’Hanlona (2009)

    To był piękny, ciepły dzień, a chora Nina leżała w łóżku. Stwierdziła, zatem, że obejrzy sobie „Emmę”. Zastanawiała się kilka dni wcześniej, którą ekranizację wybrać. Z początku myślała o tej z Gwyneth Paltrow z ’96 roku, ale kiedyś, jeszcze zanim ten blog ujrzał światło dzienne, pomyślała sobie, że będzie starała się oglądać młodsze wersje. Wygrała, więc „Emma” z Romolą Garai i Jonnym Lee Millerem.

    Film się rozpoczynał i pierwsze sceny, pierwsze zdania sprawiły, że Nina miała ochotę przerwać ten seans i zająć się czymś ciekawszym. Przełknęła jednak tę pokusę i oglądała dalej. Bardzo dobrze zrobiła, bo już po kilku minutach miała przed oczyma świetną ekranizację. Jest to prawie ideał. Właściwie to chyba nie ma co się dziwić, dlaczego film jest takim dobrym odwzorowaniem książki - trwa 4 godziny. Oczywiście nie zawsze długość wiąże się ze skrupulatnością, ale w tym wypadku tak właśnie jest. Film jest tak dokładny, że aż trudno coś napisać, ale trzeba, chociaż spróbować.

    Zacznijmy od dobrych rzeczy. Przede wszystkim trzeba pochwalić za brak jakiś większych zmian w scenach i brak pominięć ważnych lub nawet tych mniej ważnych wątków. W filmie, który trwałby półtorej godziny nie miałoby prawa się to wszystko zmieścić. Wydłuża się, więc przyjemność oglądania do wspomnianych już czterech godzin, ale można sobie to pięknie rozłożyć na kilka dni, bo mamy podział na cztery odcinki. Ninie bardzo podobały się kreacje aktorskie. Pan Woodhouse (Michael Gambon) jest tak fantastyczny jak Fagin z opisywanego wcześniej "Olivera Twista". Wczucie się, przejęcie wszelkimi możliwościami zachorowania przez siebie czy kogokolwiek z bliskich jest według Niny genialnie zagrane. Poza tym fantastyczny głos aktora dodatkowo podbija autentyczność postaci. Dziewczyna nie wie, dlaczego tak jest, ale tak to podziałało na odbiór tej postaci. Pan Elton (Blake Ritson) to postać trochę denerwującego i irytującego, ale i, w tym swoim zachowaniu, śmiesznego pastora. W książce jego zamiary są trochę bardziej ukryte niż w ekranizacji, ale to nic. „Fajna rola i postać. Trochę przypomina mi pana Collinsa z Dumy i uprzedzenia”. Tytułowa Emma Woodhouse (Romola Garai, nie mylić z Ramola) jest przez wielu ludzi postacią znienawidzoną. Nina nie podziela tego uczucia, według niej to bardzo ciekawa postać i dobrze, że jest inna niż reszta bohaterek Jane Austen, a aktorka bardzo dobrze poradziła sobie z tą rolą. Wcale nie uśmiecha się za dużo, Emma taka jest, rozbrykana, beztroska. Jak w każdym filmie na podstawie powieści Jane Austen możemy podziwiać piękne widoki, okazałe pałace, rezydencje i zadbane ogrody.

    Teraz powinno być o złych rzeczach skoro było o dobrych. Nie ma złych rzeczy, są tylko niedopracowane. Panna Bates (Tamsin Greig) to właściwie bardzo dobra rola, ale powinna mówić dużo więcej i bardziej bez sensu. „Brakowało mi jej urwanych zdań w połowie. Dlaczego o tym zapomnieli”? Tak. Miało zostać właśnie napisane, że Ninie brakowało urwanych zdań panny Bates, ale Nina zawsze potrafi się wtrącić, ale za to ją kochają i nienawidzą chyba też. Trochę zastanawiające jest, że pani Knightley wygląda na starszą od swojej guwernantki, a guwernantka wygląda na tylko ciut starszą od panny Woodhouse. Co bardziej czepialscy ludzie mogą uważać to za poważne uchybienie, ale właściwie, kogo to obchodzi, kiedy całość jest dobra. Jest jeszcze kilka drobiazgów jak np. brak tańców na jednym ze spotkań, ale to w zasadzie nie zmienia w fabule niczego i jest ledwo zauważalne.

    Film jest świetną opcją dla przypomnienia sobie historii opisanej w „Emmie”, a nie ma się czasu lub ochoty znów książki czytać. To również dobra opcja dla osób, które nie czytały i nie mają zamiaru czytać, a chcą tę historię znać, albo po prostu mają ochotę na dobry klasyczny romans. 

O książce przeczytasz tutaj.

plakat: BBC
źródło plakatu: filmweb.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz