poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Chory, tylko na co? - „Dziewczyna z tatuażem” w reżyserii Davida Finchera (2011)

    Na samym początku zdradzę Wam pewien sekret: Nina podchodziła do tego filmu bardzo sceptycznie. Obawiała się, że to będzie jedna z tych wielkich hollywoodzkich superprodukcji. Strachem napełniała ją możliwość, że film dorówna książce w jej genialności (wg Niny książka wcale taka nie była i stąd jej niepokój).

    Pierwsze co przyszło Ninie do głowy po obejrzeniu „Dziewczyny z tatuażem” to, że się całkiem przyjemnie ogląda, ale do czasu aż nie zacznie boleć od siedzenia jedna z zacniejszych części ciała. Film trwa dwie i pół godziny, a ostatnie trzydzieści minut to czas wzmożonego wiercenia się. Może gdyby nie fakt, że Nina znała całą fabułę i zakończenie, to film trzymałby ją w napięciu, ale czytając wpierw książkę, to trudno nie znać przebiegu wydarzeń. Dziewczyna w ogóle zauważyła, że oglądanie filmu po przeczytaniu powieści często jest bez sensu. Nie ma frajdy, niepewności, lekkiego dreszczyku, czy czego człowiek sobie zamarzy. Jest tylko oczekiwanie na wiadome.

    Co dobre w ekranizacji to to, że nie jest tak zagmatwana jak książka. Podczas oglądania raczej nie będziecie mieć problemu z identyfikacją członków rodziny Vanger, jak to miało miejsce w trakcie czytania powieści przez Ninę. Nie wszystkie bowiem postaci odgrywają takie ważne role. A może to chodzi po prostu o to, że wszyscy mają konkretne twarze, które ułatwiają identyfikację?

    Nina chciałaby na chwilkę pochylić się nad osobą Mikaela (Daniel Craig), głównego bohatera. Nie będzie czepiać się obsadzonego aktora, chodź dla niej to nie był strzał w dziesiątkę, ale może większość ludzi utożsamia go z Jamesem Bondem i przez sam tylko tego fakt, dziewczyna przyznaje, że facet może się nadawać. W filmie Blomkvist został lekko ograbiony i nie jest takim Casanovą jak bohater z powieści. Zamiast trzech partnerek (oczywiście mowa tutaj tylko o tych kobietach, o których pisał autor, a co działo się poza spisaną historią, to jeden Bóg raczy wiedzieć) miał jedynie dwie. Biedactwo. Skoro jesteśmy przy bohaterach, to szybko rzućmy okiem na Lisbeth (Rooney Mara). Nina tak sobie właśnie wyobrażała tę postać, jak została przedstawiona w filmie. W sumie to twórcy nie mieli jakiegoś trudnego zadania, ponieważ wygląd Lisbeth został dokładnie opisany przez Stiega Larssona, podobnie jak jej zachowanie. Jeszcze tylko dodam, że Nina nie była ani zachwycona, ani załamana grą aktorską. Stała ona na średnim poziomie i pewnie dlatego tak ciężko dziewczynie przytoczyć konkretne sceny i okrasić je komentarzem typu: „Mistrzostwo Świata. Trzeba być geniuszem, żeby tak to zagrać” albo „Totalna beznadzieja. Dziecko zagrałoby to lepiej”.

    Kończąc już te wywody trzeba napisać, że ekranizacja jest zgodna w treści z książką. Oba twory są równie chore, a właściwie to nie same twory, lecz problemy w nich przedstawione, ale chorych ludzi na świecie nie brakuje i Nina jest świadoma ich istnienia. A swoją drogą to tak troszkę wygląda jakby sam autor miał jakieś problemy z seksualnością, ale niczego nie insynuujemy. To tylko tak wygląda. 

O książce przeczytasz tutaj.

źródło okładki: filmweb.pl