piątek, 30 sierpnia 2013

Czytać czy nie czytać? - „Emma” w reżyserii Jima O’Hanlona (2009)

    To był piękny, ciepły dzień, a chora Nina leżała w łóżku. Stwierdziła, zatem, że obejrzy sobie „Emmę”. Zastanawiała się kilka dni wcześniej, którą ekranizację wybrać. Z początku myślała o tej z Gwyneth Paltrow z ’96 roku, ale kiedyś, jeszcze zanim ten blog ujrzał światło dzienne, pomyślała sobie, że będzie starała się oglądać młodsze wersje. Wygrała, więc „Emma” z Romolą Garai i Jonnym Lee Millerem.

    Film się rozpoczynał i pierwsze sceny, pierwsze zdania sprawiły, że Nina miała ochotę przerwać ten seans i zająć się czymś ciekawszym. Przełknęła jednak tę pokusę i oglądała dalej. Bardzo dobrze zrobiła, bo już po kilku minutach miała przed oczyma świetną ekranizację. Jest to prawie ideał. Właściwie to chyba nie ma co się dziwić, dlaczego film jest takim dobrym odwzorowaniem książki - trwa 4 godziny. Oczywiście nie zawsze długość wiąże się ze skrupulatnością, ale w tym wypadku tak właśnie jest. Film jest tak dokładny, że aż trudno coś napisać, ale trzeba, chociaż spróbować.

    Zacznijmy od dobrych rzeczy. Przede wszystkim trzeba pochwalić za brak jakiś większych zmian w scenach i brak pominięć ważnych lub nawet tych mniej ważnych wątków. W filmie, który trwałby półtorej godziny nie miałoby prawa się to wszystko zmieścić. Wydłuża się, więc przyjemność oglądania do wspomnianych już czterech godzin, ale można sobie to pięknie rozłożyć na kilka dni, bo mamy podział na cztery odcinki. Ninie bardzo podobały się kreacje aktorskie. Pan Woodhouse (Michael Gambon) jest tak fantastyczny jak Fagin z opisywanego wcześniej "Olivera Twista". Wczucie się, przejęcie wszelkimi możliwościami zachorowania przez siebie czy kogokolwiek z bliskich jest według Niny genialnie zagrane. Poza tym fantastyczny głos aktora dodatkowo podbija autentyczność postaci. Dziewczyna nie wie, dlaczego tak jest, ale tak to podziałało na odbiór tej postaci. Pan Elton (Blake Ritson) to postać trochę denerwującego i irytującego, ale i, w tym swoim zachowaniu, śmiesznego pastora. W książce jego zamiary są trochę bardziej ukryte niż w ekranizacji, ale to nic. „Fajna rola i postać. Trochę przypomina mi pana Collinsa z Dumy i uprzedzenia”. Tytułowa Emma Woodhouse (Romola Garai, nie mylić z Ramola) jest przez wielu ludzi postacią znienawidzoną. Nina nie podziela tego uczucia, według niej to bardzo ciekawa postać i dobrze, że jest inna niż reszta bohaterek Jane Austen, a aktorka bardzo dobrze poradziła sobie z tą rolą. Wcale nie uśmiecha się za dużo, Emma taka jest, rozbrykana, beztroska. Jak w każdym filmie na podstawie powieści Jane Austen możemy podziwiać piękne widoki, okazałe pałace, rezydencje i zadbane ogrody.

    Teraz powinno być o złych rzeczach skoro było o dobrych. Nie ma złych rzeczy, są tylko niedopracowane. Panna Bates (Tamsin Greig) to właściwie bardzo dobra rola, ale powinna mówić dużo więcej i bardziej bez sensu. „Brakowało mi jej urwanych zdań w połowie. Dlaczego o tym zapomnieli”? Tak. Miało zostać właśnie napisane, że Ninie brakowało urwanych zdań panny Bates, ale Nina zawsze potrafi się wtrącić, ale za to ją kochają i nienawidzą chyba też. Trochę zastanawiające jest, że pani Knightley wygląda na starszą od swojej guwernantki, a guwernantka wygląda na tylko ciut starszą od panny Woodhouse. Co bardziej czepialscy ludzie mogą uważać to za poważne uchybienie, ale właściwie, kogo to obchodzi, kiedy całość jest dobra. Jest jeszcze kilka drobiazgów jak np. brak tańców na jednym ze spotkań, ale to w zasadzie nie zmienia w fabule niczego i jest ledwo zauważalne.

    Film jest świetną opcją dla przypomnienia sobie historii opisanej w „Emmie”, a nie ma się czasu lub ochoty znów książki czytać. To również dobra opcja dla osób, które nie czytały i nie mają zamiaru czytać, a chcą tę historię znać, albo po prostu mają ochotę na dobry klasyczny romans. 

O książce przeczytasz tutaj.

plakat: BBC
źródło plakatu: filmweb.pl

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Małżeństwo przede wszystkim. – „Emma” Jane Austen (1815)

   Czy może być coś lepszego w powieści od pięknego romansu? Prawdopodobnie tak, ale dla Niny, jako dla niepoprawnej romantyczki miłość to podstawa. Po przeczytaniu omawianej dziś książki w głowie Niny powstała taka myśl: „Ah! Nic tylko złożyć dłonie pod brodą, łokcie oprzeć na stole i z rozmarzonym wzrokiem patrzeć przez okno na zachodzące słońce”.

    Na początku Nina oceniała tę książkę na raczej średnią. Jest ona trochę inna niż np. „Duma i uprzedzenie” czy „Rozważna i romantyczna”. Nina myślała, że „Emmie” czegoś brakuje. Jednak jak już skończyła czytać i chwilę się zastanowiła, jakieś 10 minut, stwierdziła, że inność „Emmy” nie czyni jej gorszą powieścią. Czyni ją po prostu inną, ale równie ciekawą i wciągającą.

    Tytułowa Emma jest młodą, inteligentną, bogatą osobą. Zdeklarowała się, że zdecydowanie nie chce wychodzić za mąż. No cóż. Może sobie na to pozwolić ze względu na majętność jej ojca. Uważa natomiast, że jest świetną swatką. Udało jej się zmienić pannę Taylor w panią Weston. Postanawia, że pomoże szczęściu swojej przyjaciółki Harriet Smith. Niestety wynika z tego wiele przykrości, niedomówień i niezrozumienia. Właściwie wszystko kręci wokół ewentualnego małżeństwa Harriet, pana Eltona, Jane Fairfax, pana Churchilla. Są proszone obiady, jest bal, wycieczki, wizyty przy herbacie, na których ktoś chce subtelnie flirtować z kimś, a ktoś inny chce, żeby z nim flirtowano. W takich sytuacjach poznajemy zachowania i charaktery bohaterów. Zaczynamy ich lubić, śmiać się z nich, albo nie cierpieć.

    Szkoda, że nie widzieliście radości na twarzy Niny, kiedy okazywało się, że coś jest zupełnie takie jak to sobie przewidziała. Że pan X prosi o rękę panią Y, że sytuacja Z wcale nie jest taka jak może się wydawać na pierwszy rzut oka. Muszę Wam powiedzieć, że bardzo dziewczynie się to podobało jak wszystko cudownie układało się po jej myśli. Ciekawe czy też to lubicie. Jak bohatera spotyka taki los, jaki sami byście mu napisali.

    Nie będzie to chyba nadmiernym gadulstwem, czy może raczej pismarstwem, jak ujawnię Wam zakończenie. Otóż moi mili zakończenie będzie szczęśliwe. Po Jane Austen nie spodziewajcie się raczej czegoś innego. Brzmi to chyba trochę jak krytyka w kierunku autorki, ale wcale nie o nią Ninie chodzi. Nina tak sobie gdyba, że panna Austen musiała sama bardzo pragnąć udanego małżeństwa, bo właściwie tylko takie funduje swoim bohaterkom. Co prawda nigdy nie opisywała losów swoich bohaterów po ślubie, ale pisała, że byli piękną i dobraną parą, cudownym małżeństwem. 


    Nie będę Was oszukiwać. W książce nie znajdziecie wartkiej akcji, szalonych wyczynów trzymających czytelnika w napięciu. „Emma” to klasyczny romans, a co za tym idzie dla wielu pewnie jedna wielka nuda. Miłośnik gatunku jednak doświadczy tej niepewności, co do losu ulubionych bohaterów.  Tej niepewności, która pobudza umysł i sprawia, że chce on więcej i więcej. 

O filmie przeczytasz tutaj.

okładka: Wydawnictwo Prószyński i S-ka

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

„Desperacja” Stephena Kinga, czyli dlaczego Nina nie czyta horrorów.

    Ta historia miała miejsce jakieś siedem lat temu. Wiosna. Przełom kwietnia i maja. Nina nie miała pod ręką żadnej książki, którą mogłaby i chciałaby przeczytać. W akcie ogromnej desperacji sięgnęła po „Desperację”. Dziś już prawie jej nie pamięta, ale były momenty, kiedy bała się chodzić po ciemku w swoim domu i to było okropne.

    Nina zawitała w miasteczku górniczym, w Desperacji, z nadzieją, że nie będzie wcale tak strasznie. Może Stephen King nie pisze tylko przerażających książek. Nie pisze. Ta jednak nie należała do tych niestrasznych. Bardzo szybko dziewczyna wczuła się w klimat, w bohaterów i w całą sytuację panującą w miasteczku. Pomimo sygnałów ostrzegawczych, martwy kot przybity do znaku drogowego czy dziwnie opustoszałe miasteczko, Nina nie odłożyła książki z powrotem na półkę. Ze strony na stronę czuła, że powinna tak uczynić, ale była już zbyt ciekawa rozwinięcia i zakończenia.

    Dobrze. Krótko, o czym opowiada powieść. Krótko, ponieważ widzę, że Nina już pakuje paznokcie między zęby a wzrok zmienia się w lekko przerażony na wspomnienie o wspomnieniach związanych z „Desperacją”. Jak już pewnie domyśliłeś się czytelniku akcja rozgrywa się w mieścinie Desperacja, zupełnie jak tytuł książki, która jest opuszczona. Krąży po nim jeden człowiek. Psychopatyczny policjant, który zamyka w więzieniu podróżnych, którzy z kolei znaleźli się w złym miejscu o złym czasie. I tak mamy małżeństwo bezdzietne, małżeństwo dzietne, jednego pisarza easy ridera, przyjaciela policjanta i mieszkankę Desperacji. Ich największym marzeniem jest ucieczka i przetrwanie koszmaru, w jakim się znaleźli. Dlaczego Collie Entragian zachowywał się tak jak się zachowywał? „Nie powiem. Jeśli chcesz wiedzieć musisz doświadczyć tego, co ja czytając tę książkę”. No i Nina nie okazała się w żadnym stopniu pomocna odpowiadając na to pytanie.


    Z „Desperacją” i Niną wiąże się też pewna anegdota. Podczas czytania powieści Nina wyjechała z rodziną na długi weekend majowy nad morze. Pogoda była raczej niesprzyjająca opalaniu. Chmury, deszcz, zimno. Miejsce, w którym się znajdowali było z trzech stron zalesione, a z czwartej była łąka. Głusza. Idealne miejsce na wyciszenie. Nina usiadła sobie w domku w kuchni, przykryła się kocem i zabrała się za czytanie. Reszta rodziny porozchodziła się po okolicy i nasza bohaterka została sama. Czyta sobie czyta, z umiarkowanym spokojem, bo to w końcu horror. Nagle coś stuknęło. Potem coś zaskrzypiało. Za chwilę coś puknęło, stuknęło i zaskrzypiało. Psy już jakiś czas szczekały i potęgowały poczucie niepewności. Wszystkie mięśnie Niny zrobiły się sztywne. Zaczęła rozglądać się po okolicy. Każdy skrawek terenu widoczny przez okna został skontrolowany. Nic nie było widać. Zdenerwowana do granic wytrzymałości odłożyła książkę. Próbowała sobie wytłumaczyć irracjonalność jej lęku, bezskutecznie oczywiście, ale po chwili znów sięgnęła po „Desperację” i dalej umierała ze strachu, ale nie przerwała czytania. Po chwili wytężonych zmysłów troszkę się rozluźniła, a po kolejnej chwili do domku po cichu wszedł brat Niny i coś do niej powiedział, na co ona zareagowała krzykiem, bo nie słyszała jak on wchodził, a widzieć go nie miała szans, siedziała, bowiem plecami do wejścia. Okazało się oczywiście, że hałas pochodził z uderzających o siebie drzew i jakiś zwierząt krążących w pobliżu. Nina przeżyła, ale nie chciałaby już więcej czytać tego typu powieści. Zbyt wiele by ją to kosztowało nerwów, a bogata to ona nie jest.

okładka: Wydawnictwo Albatros

piątek, 16 sierpnia 2013

Niezniszczalna australijska młodzież. - „Jutro, jak wybuchnie wojna”, reżyseria Stuart Beattie.

    „A myślałam, że nie mam wielkich oczekiwań, co do tego filmu. Chyba gdzieś głęboko, nie bardzo wiem gdzie, liczyłam, że będzie ok, ale się zawiodłam.” Dziś zaczynam od słów Niny. Sama nie zaczęłabym lepiej, bo nawet nie wiedziałam jak by tu wejść w opisywanie „Jutra”. Książkę Nina określała, jako pozycję dla nastolatków i tak samo jest z ekranizacją. Uważa, że dla dorosłego odbiorcy nie będzie to zadowalająca rozrywka.

    Nie będziemy owijały w bawełnę. Nie mamy na to dziś nastroju, zwłaszcza Nina, a wiedzcie, że jest ona dosyć kapryśną indywidualistką i jak czegoś nie chce to tego nie robi – taka z niej wariatka. Film przedstawia wszystkie wątki właściwie tak jak były opisywane w książce. To jest plus, bo nie lubimy zmian w fabule. Jedyną rzucająca się w oczy zmianą jest dodanie do sceny z cysterną Corrie, Kevina, Chrisa i Robyn. W oryginale udział w tej akcji biorą tylko Ellie, Fi, Homer i Lee. Nina nie sądziła, że kiedykolwiek powie, że w filmie były wyraźniejsze postaci niż w powieści, ale przyszedł taki czas, że wypadałoby tak powiedzieć. Bohaterowie są bardziej charakterystyczni, ale niestety są przedstawieni w sposób bardzo stereotypowy. Weźmy taką Robyn. Jest osobą wierzącą, więc oczywiście okutana jest po samą szyję, ma grzeczną fryzurkę i jest cichutka, nie wadzi nikomu. Fi to taka trochę głupiutka blondynka. Kevin – tchórzliwy chojrak. A główna bohaterka Ellie potrafi wszystko, może dowodzić i w ogóle, co to nie ona. Homer – właściwie nie ma się czego doczepić, za wyjątkiem tego, że Nina nie ufa mężczyznom w długich włosach.

    Cała historia została osadzona, w filmie, w czasach obecnych, pewnie koło roku 2010. To dobrze, bo pewnie młodzież nie wiedziałaby, z czym to zjeść, jeśli by były to te same lata, co w książce. Hmmm na tym chyba kończą się spostrzeżenia Niny na temat filmu „Jutro, jak wybuchnie wojna”. A nie jest jeszcze jedna rzecz. Znów będzie o cysternie. Można było z tego zrobić nawet całkiem zabawną scenę. Uwaga będzie lekki spoiler. Nastoletni podpalają cysternę z benzyną i oglądają to sobie spokojnie z odległości nie wiem dokładnie jakiej, ale nie za dużej. Zbiornik wybucha, widać jak rozchodzi się fala uderzeniowa, młodzi ludzie zostają odrzuceni na pół metra, a po kilku sekundach wstają cali i zdrowi. Żeby było zabawnie wystarczyłoby zastąpić młodzież kilkoma panami. Perfekcyjnie nadaliby się: Sylvester Stallone, Chuck Norris, Arnold Schwarzenegger, Dolph Lundgren, Jean-Claude Van Damme no i Bruce Willis. Sukces murowany. Swego czasu krążyły nawet plotki, że owi panowie otrzymali propozycje udziału w „Jutrze”, ale ponoć mieli inne zobowiązania.

    Jeśli nie macie ogromnego ciśnienia na obejrzenie tego filmu, to Nina wcale tego ciśnienia nie chce Wam wpompowywać. Pewnie nie będzie to najgorszy film, jaki można oglądać, ale najlepszy też nie.

O książce przeczytasz tutaj.

źródło plakatu: filmweb.pl 

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Burza hormonalna w szklance wody. – „Jutro: Kiedy zaczęła się wojna” Johna Marsdena (1993)

    Czasem książki określane mianem młodzieżowych wcale nie są tylko młodzieżowe. Ta niestety taka jest. Niestety dla dorosłych czytelników. Dla nastolatków to chyba bez różnicy. Jeśli masz, powiedzmy, więcej niż 19,20 lat, to ta pozycja będzie pewnie po prostu szybką historyjką do połknięcia, ale myślę, że nie zachwyci Ciebie. Według Niny nie jest ona ani wypasiona, ani beznadziejna, więc należy do grona książek średnich, czyli w sumie najgorzej. Nie można ani zachwycić się, pochwalić jej, ani też zmieszać z błotem. „Jutro” nie wzbudziło w Ninie żadnych emocji. Seria określana jest, jako przygodowa, ale chyba powinno być: przygoda z nożem na gardle albo sensacja dla młodzieży.

    Pomysł i fabuła są całkiem ciekawe, ale raczej zupełnie nierealne. Grupa młodocianych ukrywa się i stawia opór siłom zbrojnym obcego państwa. To tak na serio? Dla dorosłego odbiorcy to chyba nie do przyjęcia. Fajne jest to, że akcja rozgrywa się w Australii, a nie na tych oklepanych kontynentach jak Europa czy Ameryka Północna. Kraj kangurów i koali to rzadkość w książkach i filmach. Przynajmniej Nina rzadko o nim czyta.

    Zastanówmy się, dlaczego ta powieść nie ruszyła Niny. Być może jest to wina tego, że dziewczyna jakoś nie utożsamiała się z żadnym z bohaterów. Zawsze jakoś w mniejszym lub w większym stopniu tak się działo, a tu tego zabrakło. Nie ma więzi na linii czytelnik – bohater, to i nie ma emocji, które powinny zostać wzbudzone w takiej czy innej sytuacji. Na początku książki pojawia się za dużo postaci na raz. Bohaterowie powinni być raczej wprowadzani z umiarem, nie za szybko, bo potem „trzeba się głowić, kto jest kim aż nie oswoję się ze wszystkimi” – czy muszę Wam pisać, że to Nina?

    Są dwie rzeczy, które zastanawiały Ninę w trakcie czytania. Pierwsza, dlaczego życie bohaterów jest tak nienowoczesne. W nowych książkach powinno się pisać o smartfonach, facebooku, twiterze i wszystkich innych wynalazkach ostatnich lat. Okazało się, że seria „Jutro” powstała w latach 1993-1999. No i zagadka rozwiązana, brawo mój drogi Watsonie. W Polsce książka trafiła na półki w 2011 roku. Spora różnica czasu, co nie? Druga, jak miejsce, w którym młodzi bohaterowie się ukrywali przetrwało. W tej grupie nastolatków było takie napięcie seksualne, że Nina dziwi się, że to całe Piekło nie spłonęło albo, chociaż nie eksplodowało. Od początku wiadomo, że jest jedna oficjalna para, potem przybywa zauroczeń, szkoda tylko, że jest to tak oczywiste.

    Szwedzki rząd stwierdził, że dzięki tej książce i całej serii młodzież zacznie czytać, ale Nina myśli, że cztery lata późnej bardziej zaczął tego dokonywać „Harry Potter”. To może jakaś konkluzja na koniec: „Ale to tak serio, że mam jeszcze przeczytać 6 książek, żeby dowiedzieć się jak wszystko się skończy”?


okładka: Wydawnictwo Znak
źródło okładki: znak.com.pl

piątek, 9 sierpnia 2013

Tropiący pies ogrodnika. - "Wierny ogrodnik" w reżyserii Fernando Meirellesa (2005)

    Wieczór został zarezerwowany. Mama zaproszona na wspólny seans filmowy. Przed Niną stał film oscarowy. Oscara otrzymała Rachel Weisz za najlepszą żeńską rolę drugoplanową, za rolę Tessy Quayle. Jeden ze znajomych Niny swego czasu był zafascynowany filmami nominowanymi i zwycięskimi, więc jeśli opuścił tę pozycję to zdecydowanie powinien po nią sięgnąć.

    Nina daje tylko jeden minus, no powiedzmy minusik, chociaż nie znosi ona zdrobnień, jeśli są niepotrzebne. Czasem akcja rozgrywa się za szybko, sceny są za szybkie i jeśli ktoś ma wolniejsze rozumowanie, jak Nina, może mieć chwilowe problemy z załapaniem, o co chodzi. Zbytnie przedłużanie scen oczywiście nie ma sensu, bo za bardzo wszystko rozciągnęłoby się w czasie i akcja nie byłaby wartka.

    W filmie naturalnie zostały dokonane pewne zmiany względem książki. Usunięty został wątek śledztwa w sprawie zabójstwa Tessy, automatycznie nie pojawili się Lesley i Rob, którzy to śledztwo w Kenii prowadzili. Twórczynie leku, Dypraxy, również zostały pominięte. Dwie lekarki, Emrich i Kovacs, dla filmu okazały się zbędne, tylko ich przyjaciel Marcus Lorbeer znalazł się w ekranizacji. Ostatnia zmiana dość rzucająca się w oczy dotyczy kolejności przedstawiania zdarzeń. W wersji filmowej „Wiernego ogrodnika” retrospekcje nie pojawiają się wraz z rozwojem akcji. Tutaj wszystko, co działo się od momentu poznania się Tessy i Justina jest najpierw, a dopiero potem oglądamy prywatne dochodzenie mężczyzny. Jednak to, co powinno być ukryte przez pewien czas, żeby widz nie wiedział za dużo, takie pozostaje. Podczas oglądania Nina oczywiście zauważała, że tu coś dodali, a tam coś zabrali, ale właściwie były to tylko obserwacje, a nie wyrzuty w kierunku reżysera. On spisał się doskonale przy tworzeniu tego dzieła i Nina praktycznie nie ma się, do czego doczepić.

    „Wierny ogrodnik” nie jest typowym wyciskaczem łez, ale oglądając ten film natkniecie się na momenty, przy których ściska się gardło, a oczy robią się coraz bardziej mokre. Nina doświadczyła tego dwa razy, a musicie wiedzieć, że to nie zdarza się na pierwszym lepszym seansie. Najbardziej odczuwała wyżej wymienione symptomy, kiedy Justin, dr Lorbeer i mała Abuk uciekali z wioski przed najeźdźcami. Smutek, który zagościł w sercu Niny zaskoczył chyba nawet ją samą. To była tylko mała „samozwańcza sekretarka” Lorbeera. I nie wiadomo, co się z nią potem stało. To jest taka scena, która często wraca do człowieka i o której zmuszony, w sensie pozytywnym, jest myśleć. 

    Film pozbawiony jest zbędnego hollywoodzkiego akcentu. Jest świetny, według Niny oczywiście. Należy do tych z rodzaju: musisz go obejrzeć. Twórcy naprawdę odwalili kawał dobrej roboty. Nie pozostaje Wam chyba nic innego jak zaopatrzyć się w egzemplarz i nadrobić zaległości, a jeśli już oglądaliście, to czemu nie mielibyście sobie przypomnieć tej historii.

O książce przeczytasz tutaj.

plakat: Monolith Films           
źródło okładki: filmweb.pl

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Za przekonania się ginie - "Wierny ogrodnik" Johna Le Carre (2001)

    Tessa Quayle nie żyje. Została zgwałcona i zamordowana przy jeziorze Turkana w Afryce. Kierowca, z którym jechała stracił głowę, dosłownie. Lekarz i przyjaciel Tessy, Arnold Bluhm zaginął. Tyle dowiadujemy się na początku książki. Jeśli po tytule sądziliście, że będzie to przyjemny romansik to pomyliliście się, zupełnie jak Nina. Co prawda dziewczyna kilka lat temu oglądała ekranizację, ale pamiętała z niej tylko tyle, że główną rolę gra Ralph Fiennes. Powieść jest o problemach i intrygach farmaceutycznych w Afryce, zmyślonych oczywiście, ale gdyby coś podobnego działo się naprawdę, Nina nie byłaby zdziwiona. Czasem wydaje się jej, że tak mało wiemy o życiu w Afryce.  
        
    Kim jest tytułowy ogrodnik? To Justin Quayle, mąż Tessy nieboszczki, zapalony ogrodnik amator. Zawodowo zajmuje się czymś zgoła odmienny. Jest brytyjskim dyplomatą przebywającym obecnie na placówce w Kenii. Wielu kolegów uważa go za raczej kiepskiego specjalistę. Uważają go za „dupę wołową” – Nina przeprasza za określenie, ale inaczej się nie da – okazuje się jednak, że Justin to nie żaden Bieber z grzywką na oczach. Jak przychodzi chwila próby i musi być twardy – jest twardy, jak ma szybko działać – działa szybko, jak przychodzi mu skorzystać z wiedzy i umiejętności ze szkoleń dla szpiegów – korzysta. Justin nie jest pracownikiem „terenowym”, siedzi w papierkach i nawet nie wie, do czego gotowy jest się posunąć, żeby dowiedzieć się prawdy o śmierci żony. Śledztwo jakoś nie idzie, wszyscy coś ukrywają, za wszystkim kryją się pieniądze? i Justin bierze sprawy w swoje ręce.  O Justinie można powiedzieć jeszcze jedno, nie jest psem ogrodnika. Wszyscy znajomi i koledzy mówią o romansie jego żony z Arnoldem Bluhmem, a on nie reaguje, jakby nic sobie z tego nie robił. Ciekawe dlaczego?

    Najbardziej Ninie podobał się fragment, kiedy Justin uczył się obsługi komputera. Pomagał mu w tym mały Guido. Justin był cały wystraszony, nie wiedział, co może nacisnąć a czego nie, myślał tylko o tym, żeby niczego nie zepsuć i nie stracić wszystkich zapisków Tessy. Kojarzyło się to Ninie z chwilami, kiedy to ona uczyła kogoś obsługi komputera. Ta osoba była tak samo zdenerwowana jak Justin.

    Najbardziej z całej książki Nina nie cierpi Sandy’ego Woodrowa. Jest to typ sprzedawczyka i dwulicowca. Kochał się w Tessie, która była sporo młodsza od swojego męża, więc podwójnie atrakcyjna. Potem wpadła mu w oko współpracownica, podwładna i przyjaciółka Tessy, Ghita. Z żadną z nich niczego nie wskórał na szczęście ten stary pierdziel, ale co miał nadzieję to miał i zasłużył na nienawiść ze strony Niny. „ Niech lepiej zajmie się swoją żoną, a nie stara się o żonę kolegi, patafian jeden” – tak podsumowała go bohaterka niniejszego bloga.

    Książka jest dosyć długa, ale za to bardzo szczegółowa. Szybkie przeskoki do przeszłości mogą spowodować chwilę zastanowienia, „o co chodzi”, jednak wszystko jest tak napisane, że po dwóch, trzech zdaniach powraca jasność umysłu. Według Niny powieść jest warta przeczytania, zwłaszcza przez sensacjomaniaków. Może nie ma w niej ogromnej ilości napięcia, ale jest „coś”.

O filmie przeczytasz tutaj.

okładka: Wydawnictwo Sonia Draga
źródło okładki: soniadraga.pl

piątek, 2 sierpnia 2013

Wąs podzielony na czworo. - "Poirot: Morderstwo na polu golfowym" w reżyserii Andrew Grieve'a (1996)

    Dziś w naszej wspólnej podróży (waszej i naszej) dochodzimy do sfilmowanego „Morderstwa na polu golfowym”. Tak właściwie jest to jeden odcinek z serii, dokładnie 44, „Agatha Christie: Poirot”. Cała seria liczy sobie póki, co około 70 odcinków. Powiem szczerze, Nina podchodziła sceptycznie do tego produktu. Jakoś nie chciało jej się wierzyć, że może to być dobre. Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu, a musicie wiedzieć, że Nina zbyt często się nie dziwi, odkryła, że „Poirot” jest nawet całkiem, całkiem. W znanym serwisie filmowym, nie będziemy żadnej reklamy robić, serial otrzymał ocenę 8/10. Wcale nieźle.

    Są dwie rzeczy bardzo pozytywne, nad którymi należałoby się pochylić. Po pierwsze, kreacja Herkulesa Poirot. Nina uważa, że David Suchet, który jest odtwórcą głównej roli, spisał się bardzo dobrze. Mimika, postawa, zachowanie – książkowy, nasuwa się nawet określenie podręcznikowy Poirot. Te momenty, kiedy główny bohater coś znajduje, czegoś się dowiaduje, a co wcale nie jest interesujące dla drugiego detektywa, i emanuje swoją pewnością siebie, swoją wyższością i mówi, że w jego oczach to wygląda bardzo interesująco i, że jest to istotne dla śledztwa są wedle Niny rewelacyjne, bardzo dobrze zagrane i oddają charakter postaci Herkulesa Poirot. Trzeba jednak pamiętać, że nie jest to zachowanie aroganckie, on tylko ot tak musi dać przytyczka w nos zarozumiałemu i nieliczącemu się ze zdaniem Poirota Girardowi. Po drugie, wszystkie najważniejsze aspekty śledztwa nie zostały zmienione. Podejrzani są ci sami, morderstwo zostało popełnione tak samo, rozwiązanie całej sprawy jest takie samo jak w powieści. Nawet, jeśli są jakieś zmiany to są to zmiany nie bardzo istotne i nie przeszkadzają odbiorcy, który zna historię z książki, są subtelne i zdecydowanie do przełknięcia. Dlaczego w przypadku tego filmu zmiany nie rażą Niny? Nie wiadomo. Przeciwsłonecznych okularów na nosie nie miła, mam, co do tego stuprocentową pewność.

    Było o dwóch plusach, a teraz czas na dwa minusy. Pierwszy i niestety poważny przeszkadzacz to nuda. Dotyczy to jednak tylko tych widzów, który czytali „Morderstwo na polu golfowym” i znają zakończenie, rozwinięcie i początek. Jest to element, który nie pozwala w pełni cieszyć się oglądanym filmem. Cóż to za frajda oglądać coś i wiedzieć, co będzie za kolejnym zakrętem? Nina tak sobie oglądała i mówiła do siebie, że teraz ona zrobi to, a on zrobi tamto, a potem wszyscy zachowają się tak. Drugi minus wędruje do ostatniej sceny filmu. Jak nie czytałeś książki istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie będziesz drogi przyjacielu wiedział, o co chodzi. Nina jest zaskoczona, że zostało to tak zostawione. Zastanawiała się nawet czy twórcy, aby oglądali to przed wypuszczeniem w świat.

    Udało się w końcu zrównoważyć plusy i minusy w ilości, a w objętości tekstu nawet plusów więcej. Na koniec jedno zdanie należące całkowicie do Niny, niezmieniane przeze mnie, bo i po co: „Jeśli wiecie z góry, że nie chcecie tego filmu oglądać, zróbcie małe ustępstwo i zobaczcie, chociaż przekomiczne i fantastyczne wąsy Poirota”.

Do przeczytania wkrótce :)

O książce przeczytasz tutaj.

źródło plakatu odcinka: filmweb.pl