wtorek, 25 marca 2014

Zrobić coś z niczego. - „World War Z” w reżyserii Marca Forstera (2013)

    Zastanawiałeś się kiedykolwiek jak wyglądałby świat opanowany przez zarazę, kosmitów, Putina albo zombie? Nie? Aha, mówisz, że tak. Wybacz nie dosłyszałam. Ja zastanawiałam się kilkakrotnie. Widziałam kilka filmów katastroficznych, apokaliptycznych i każdy był do siebie w pewnym stopniu podobny. O zombie też coś się kiedyś oglądało albo się grało. Ostatnio jednak sięgnęłam po ekranizację „World War Z”. Oczywiście ogólne ramy filmu nie odbiegają za bardzo od innych tego typu, ale za to mamy możliwość poznania zupełnie innych zombiaczków. Ja z takimi spotkałam się po raz pierwszy. A tak w ogóle to jestem Nina i dziś sama opowiem o tym, co widziałam. Odprawiłam mojego pisarczyka na urlop, bo coś ostatnio nawalał z terminami :) 

    Jeśli czytaliście post na temat książki „Światowa wojna zombie”, to wiecie, że nie przypadła mi ona do gustu. Na szczęście film okazał się dużo lepszy. Była akcja, były nerwy, było przedstawienie fabuły „tu i teraz”, a nie „kiedyś coś tam się wydarzyło sto lat temu”. Krótko mówiąc było wszystko to, co powinno przyciągnąć widza do ekranu, no przynajmniej dla mnie. Najlepsze jest to, że film jest zupełnie o czymś innym niż książka. Oczywiście w przypadku, kiedy powieść byłaby genialna albo, chociaż dobra, to byłabym pewnie oburzona postawą reżysera, który wszystko zmienił, ale tym razem chyba napiszę list dziękczynny do pana Forstera, bo udało mu się ten film uratować.

    Fabuła jest prosta. Gerry (Brad Pitt) były pracownik ONZ zostaje poproszony o wyruszenie na misję mającą na celu odnalezienie pacjenta zero. Dzięki Bogu mężczyzna zgadza się wziąć udział w tym przedsięwzięciu, bo inaczej mielibyśmy bardzo krótki film. I tak przez cały czas trwają poszukiwania, najpierw owego pierwszego przypadku zachorowania, a potem sposobu na rozwiązanie problemu. Muszę jednak przyznać, że jak na tak poważną misję mogliby wysłać ciut więcej komandosów, a nie trzech czy czterech. Zapomnieli chyba, z kim mają do czynienia. Zapomnieli, że nie walczą z powolnymi, zamulonymi zombie, tylko z szalonymi, mega szybkimi zombie. Pierwszy raz widziałam takie okazy i przyznaję, że bardzo mi się podobały. Dla mnie było to coś świeżego.

    Moje cztery ulubione sceny:
1) początek filmu, Gerry z żoną i córeczkami jedzie samochodem, na ulicach są straszne korki i wtedy dochodzi do pierwszego ataku zombie, wszyscy uciekają, jest popłoch, wrzask, strach, stwory rzucają się na ludzi, kobieta zombie rozbija przednią szybę samochodu i gryzie jakiegoś kolesia i za chwilę jesteśmy świadkami jego przemiany. Piękne!
2) wpadka doktora Fassbacha (Elyes Gabel) w Camp Humphreys. Nie tego się spodziewałam.
3) zombie atakujące mur w Izraelu. Właściwie ta scena w zwiastunie najbardziej mnie zachęciła i postanowiłam przeczytać książkę i obejrzeć film.
4) przyprawiające o ciarki na ciele szczękanie zębami przed drzwiami w WHO (Światowa Organizacja Zdrowia). Pojawił się dreszczyk emocji, nie wiadomo było, co się stanie jak Gerry otworzy drzwi, nastało nerwowe oczekiwanie.

    Film jak dla mnie jest hipnotyzujący. Jeśli jesteś fanem żywych trupów to moim skromnym, aczkolwiek słusznym, zdaniem powinieneś go obejrzeć. 

źródło plakatu: filmweb.pl

wtorek, 18 marca 2014

Być kobietą, być kobietą! - „Dziennik Bridget Jones” Helen Fielding (1996)

    Chociaż Nina zna się całkiem dobrze z filmową Bridget, to jednak zdecydowała się przeczytać powieść autorstwa Helen Fielding, poświęconą owej bohaterce. Trzeba przyznać, że wcale nie żałowała tego posunięcia. Może panna Jones nie należy do postaci idealnych, ale za to jest bardzo zabawna i dająca się szybko polubić.

    W powieści opisany został jeden rok z życia Bridget. Na wstępie poznajemy jej postanowienia noworoczne, oczywiście bardzo ambitne, takie jak np. rzucenie palenia, ograniczenie spożycia alkoholu, zredukowanie wagi i zachowanie równowagi wewnętrznej. Przez resztę stron jesteśmy świadkami wzlotów i upadków bohaterki, tych drugich jest chyba ciut więcej. Poznajemy jej zawsze chętnych do pomocy przyjaciół, spokojnego ojca, irytującą matkę (Nina niejednokrotnie miała ochotę na ostrą kłótnię z nią), współpracowników, w tym szefa Casanovę oraz syna przyjaciół rodziców. 

     Co według Niny jest najlepsze w tej książce? Najlepsze jest to, że Bridget jest taka ludzka. Boryka się z takimi samymi problemami jak wiele kobiet na całym świecie. Jej postanowienia noworoczne szybką idą do kąta, chociaż stara się je ciągle odkurzać. Chce się pozbyć cellulitu (i okazuje się, że nie tylko Ty masz z nim kłopoty) stosując diety i masaże. Problemy sercowe to chyba jest jej drugie imię i cały czas ma pod górkę. Kiedy Bridget odnosi jakiś sukces, to Nina się z nią cieszy, a kiedy coś nie wychodzi, to jej współczuje i jest jej przykro. Prawie totalne zaprzyjaźnienie się z bohaterką, a to wszystko, dlatego że można się z Jones identyfikować. Widzimy, że jest człowiekiem takim jak każdy z nas i odczuwa to samo, co my w konkretnych sytuacjach. Poza tym jest zabawna, postrzelona i tak samo się guzdrze jak Nina, kiedy musi się spieszyć i wyjść o określonej godzinie, to wszystko nagle zaczyna robić wolniej.  

    Nina uważa, że można się czegoś z tej powieści nauczyć, a mianowicie:, „jeżeli nie możesz czegoś w sobie zmienić, pomimo usilnych starań, musisz spróbować, zaakceptować siebie taką, jaką jesteś”. Głową muru się nie przebijesz. Nie warto angażować całej energii w zmianę czegoś, czego się nie da zmienić. Warto oszczędzić sobie obsesyjnych myśli na dany temat i trochę odpuścić. Oczywiście nie chodzi Ninie o to, żeby zapuścić się w wyglądzie czy pozostawić swój paskudny charakter samemu sobie. W żadnym wypadku, trzeba pracować nad sobą, ale czasem ogarniają człowieka myśli niedające spokoju, np. „muszę zgubić jeszcze po centymetrze z każdego uda”, jednak nie udaje się to pomimo wielkiego wysiłku i ogromnych starań. Czy nie lepiej w takim momencie powiedzieć sobie: „Trudno, uda są, jakie są. Zrobiłam wszystko, żeby były inne, ale nie udało się”. Pamiętajmy, że ciężko dorównać photoshopowi.

    „Dziennik Bridget Jones” to książka dobra zarówno do pochłonięcia w jeden wieczór, jak i do powolnego delektowania się nią przy lampce wina. Jeszcze jeden znak zapytania krąży Ninie po głowie: „czy jest to pozycja odpowiednia dla mężczyzn”? Stwierdza, że jeśli jakiś Pan docenia romanse, a jest to romans, bo Bridget tylko miłość w głowie, to czemu nie, ale musi być przygotowany na sporą dawkę kobiecej logiki (co bardziej uszczypliwi mogliby powiedzieć, że kobieca logika = brak logiki) i kobiecego zamieszania.   

okładka: Wydawnictwo Zysk i S-ka
źródło okładki: zysk.com.pl   

wtorek, 4 marca 2014

Miliony much nie mogą się mylić. - „World War Z” Maxa Brooksa (2006)

    “Światowa woja zombie” to wcale niecienkie tomisko – 538 stron. Pomimo tego, że Nina dała sobie dwa tygodnie na przeczytanie tej książki nie zdołała jej skończyć. Zostało jej jakieś 100 stron. Nie myślcie sobie, że nie chciała doczytać do końca. Nic z tych rzeczy. Z całej siły swojej woli starała się tego dokonać, jednak każda myśl o tym odrzucała ją, na co najmniej 2 km od książki. Kiedy osoba kochająca czytać zamiast cieszyć się z lektury odczuwa raczej obrzydzenie i złość, to chyba nie jest to najlepszy znak. Tak właśnie było. Nina była zła na tę książkę i była nią rozczarowana, bo liczyła na coś zupełnie innego.

    Nie jest to horror jak można w kilku opiniach przeczytać. Nie ma w tej książce ani krztyny strachu i lęku, a tak właśnie według Niny powinny działać na człowieka utwory o zombie. Bardzo zabrakło jej terroru i chociaż nie lubi się bać – zaryzykuję nawet i powiem, że boi się bać – to liczyła na to, że z wahaniem będzie czytała każde kolejne zdanie, z obawy przed tym, co może tam zastać. Niestety, tak nie było. Była złość i irytacja, że jest to raczej książka historyczna. Niny to nie zaciekawiło ani trochę.

    Nie polubiła żadnego z bohaterów, bo jest ich za dużo i pojawiają się tylko na chwilę. Przedstawiają swoje wspomnienia, doświadczenia, historie i uciekają. Nie ma opcji, żeby kogoś polubić, a o przyjaźni i przywiązaniu to mogą tylko pomarzyć. Nikomu nie trzeba kibicować, ponieważ i tak wiadomo, że dana osoba przeżyła, skoro wiele lat później może o tej katastrofie mówić. Nie ma dreszczyku emocji. Nina nie boi się o tych ludzi, a szkoda. Jeśli nie wiedziałaby, że żyją to pewnie mocniej odbierałaby całą historię. Dziewczyna bardzo lubi identyfikować się z bohaterami książek. Lubi cieszyć się i smucić razem z nimi. W „World War Z” tego nie doświadczyła.

    Spośród czterystu trzydziestu stron, które przeczytała zaciekawiły ją dwa opowiadania. Powalająca liczba. Pierwsza historia należała do pułkownik Christiny Eliopolis, druga do Japończyka Kondo Tatsumi. Dlaczego akurat te dwie? Nie wiadomo. Może, dlatego że w nich działo się coś więcej niż w pozostałych? Nie liczcie, jednak na rewolucyjną dawkę akcji. Kiedy przychodzi Christinie zmierzyć się z dosyć sporą grupą zombie, autor nie zaszczyca nas przebiegiem tego zdarzenia. Wiemy, że kobieta będzie walczyć, a w następnym zdaniu już wiemy, że zombie "nie żyją". Brakuje tych szczegółów i detali. Nie oszukujmy się! Brakuje flaków – nie, żeby Nina była ich wielką fanką, ale tematyka zombie zobowiązuje.


    Zastanawiające dla Niny jest jedno: jak książka ta stała się bestsellerem. Czy fanom zombie podobało się? Każdy oczywiście ma prawo do własnej oceny i tak jak dla ludzi ekskrementy są obrzydliwe, tak samo dla much są fantastyczne. Jeśli w książce pojawiłoby się więcej z gry „Resident Evil” i serialu „The Walking Dead”, to pewnie byłaby dla Niny do przełknięcia, ale w tej formie, w jakiej jest nie zachwyca. A miała chętkę na tą powieść po obejrzeniu zwiastuna ekranizacji.

okładka: Zysk i s-ka
źródło okładki: sklep.zysk.com.pl