Zastanawiałeś się kiedykolwiek jak wyglądałby świat
opanowany przez zarazę, kosmitów, Putina albo zombie? Nie? Aha, mówisz, że tak.
Wybacz nie dosłyszałam. Ja zastanawiałam się kilkakrotnie. Widziałam kilka
filmów katastroficznych, apokaliptycznych i każdy był do siebie w pewnym
stopniu podobny. O zombie też coś się kiedyś oglądało albo się grało. Ostatnio jednak
sięgnęłam po ekranizację „World War Z”. Oczywiście ogólne ramy filmu nie odbiegają
za bardzo od innych tego typu, ale za to mamy możliwość poznania zupełnie innych zombiaczków. Ja z takimi spotkałam się po raz pierwszy. A tak w ogóle to jestem
Nina i dziś sama opowiem o tym, co widziałam. Odprawiłam mojego pisarczyka na
urlop, bo coś ostatnio nawalał z terminami :)
Jeśli czytaliście post na temat książki „Światowa wojna
zombie”, to wiecie, że nie przypadła mi ona do gustu. Na szczęście film okazał
się dużo lepszy. Była akcja, były nerwy, było przedstawienie fabuły „tu i teraz”,
a nie „kiedyś coś tam się wydarzyło sto lat temu”. Krótko mówiąc było wszystko to,
co powinno przyciągnąć widza do ekranu, no przynajmniej dla mnie. Najlepsze jest
to, że film jest zupełnie o czymś innym niż książka. Oczywiście w przypadku,
kiedy powieść byłaby genialna albo, chociaż dobra, to byłabym pewnie oburzona
postawą reżysera, który wszystko zmienił, ale tym razem chyba napiszę list
dziękczynny do pana Forstera, bo udało mu się ten film uratować.
Fabuła jest prosta. Gerry (Brad Pitt) były pracownik ONZ
zostaje poproszony o wyruszenie na misję mającą na celu odnalezienie pacjenta
zero. Dzięki Bogu mężczyzna zgadza się wziąć udział w tym przedsięwzięciu, bo
inaczej mielibyśmy bardzo krótki film. I tak przez cały czas trwają poszukiwania, najpierw owego pierwszego przypadku zachorowania, a potem sposobu na
rozwiązanie problemu. Muszę jednak przyznać, że jak na tak poważną misję
mogliby wysłać ciut więcej komandosów, a nie trzech czy czterech. Zapomnieli chyba,
z kim mają do czynienia. Zapomnieli, że nie walczą z powolnymi, zamulonymi
zombie, tylko z szalonymi, mega szybkimi zombie. Pierwszy raz widziałam takie
okazy i przyznaję, że bardzo mi się podobały. Dla mnie było to coś świeżego.
Moje cztery ulubione sceny:
1) początek filmu, Gerry z żoną i córeczkami jedzie samochodem, na ulicach są straszne korki i wtedy dochodzi do pierwszego ataku zombie, wszyscy uciekają, jest popłoch, wrzask, strach, stwory rzucają się na ludzi, kobieta zombie rozbija przednią szybę samochodu i gryzie jakiegoś kolesia i za chwilę jesteśmy świadkami jego przemiany. Piękne!
2) wpadka doktora Fassbacha (Elyes Gabel) w Camp Humphreys. Nie tego się spodziewałam.
3) zombie atakujące mur w Izraelu. Właściwie ta scena w zwiastunie najbardziej mnie zachęciła i postanowiłam przeczytać książkę i obejrzeć film.
4) przyprawiające o ciarki na ciele szczękanie zębami przed
drzwiami w WHO (Światowa Organizacja Zdrowia). Pojawił się dreszczyk emocji,
nie wiadomo było, co się stanie jak Gerry otworzy drzwi, nastało nerwowe
oczekiwanie.
1) początek filmu, Gerry z żoną i córeczkami jedzie samochodem, na ulicach są straszne korki i wtedy dochodzi do pierwszego ataku zombie, wszyscy uciekają, jest popłoch, wrzask, strach, stwory rzucają się na ludzi, kobieta zombie rozbija przednią szybę samochodu i gryzie jakiegoś kolesia i za chwilę jesteśmy świadkami jego przemiany. Piękne!
2) wpadka doktora Fassbacha (Elyes Gabel) w Camp Humphreys. Nie tego się spodziewałam.
3) zombie atakujące mur w Izraelu. Właściwie ta scena w zwiastunie najbardziej mnie zachęciła i postanowiłam przeczytać książkę i obejrzeć film.
4) przyprawiające o ciarki na ciele szczękanie zębami
Film jak dla mnie jest hipnotyzujący. Jeśli jesteś fanem żywych
trupów to moim skromnym, aczkolwiek słusznym, zdaniem powinieneś go obejrzeć.
źródło plakatu: filmweb.pl
źródło plakatu: filmweb.pl