poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Chory, tylko na co? - „Dziewczyna z tatuażem” w reżyserii Davida Finchera (2011)

    Na samym początku zdradzę Wam pewien sekret: Nina podchodziła do tego filmu bardzo sceptycznie. Obawiała się, że to będzie jedna z tych wielkich hollywoodzkich superprodukcji. Strachem napełniała ją możliwość, że film dorówna książce w jej genialności (wg Niny książka wcale taka nie była i stąd jej niepokój).

    Pierwsze co przyszło Ninie do głowy po obejrzeniu „Dziewczyny z tatuażem” to, że się całkiem przyjemnie ogląda, ale do czasu aż nie zacznie boleć od siedzenia jedna z zacniejszych części ciała. Film trwa dwie i pół godziny, a ostatnie trzydzieści minut to czas wzmożonego wiercenia się. Może gdyby nie fakt, że Nina znała całą fabułę i zakończenie, to film trzymałby ją w napięciu, ale czytając wpierw książkę, to trudno nie znać przebiegu wydarzeń. Dziewczyna w ogóle zauważyła, że oglądanie filmu po przeczytaniu powieści często jest bez sensu. Nie ma frajdy, niepewności, lekkiego dreszczyku, czy czego człowiek sobie zamarzy. Jest tylko oczekiwanie na wiadome.

    Co dobre w ekranizacji to to, że nie jest tak zagmatwana jak książka. Podczas oglądania raczej nie będziecie mieć problemu z identyfikacją członków rodziny Vanger, jak to miało miejsce w trakcie czytania powieści przez Ninę. Nie wszystkie bowiem postaci odgrywają takie ważne role. A może to chodzi po prostu o to, że wszyscy mają konkretne twarze, które ułatwiają identyfikację?

    Nina chciałaby na chwilkę pochylić się nad osobą Mikaela (Daniel Craig), głównego bohatera. Nie będzie czepiać się obsadzonego aktora, chodź dla niej to nie był strzał w dziesiątkę, ale może większość ludzi utożsamia go z Jamesem Bondem i przez sam tylko tego fakt, dziewczyna przyznaje, że facet może się nadawać. W filmie Blomkvist został lekko ograbiony i nie jest takim Casanovą jak bohater z powieści. Zamiast trzech partnerek (oczywiście mowa tutaj tylko o tych kobietach, o których pisał autor, a co działo się poza spisaną historią, to jeden Bóg raczy wiedzieć) miał jedynie dwie. Biedactwo. Skoro jesteśmy przy bohaterach, to szybko rzućmy okiem na Lisbeth (Rooney Mara). Nina tak sobie właśnie wyobrażała tę postać, jak została przedstawiona w filmie. W sumie to twórcy nie mieli jakiegoś trudnego zadania, ponieważ wygląd Lisbeth został dokładnie opisany przez Stiega Larssona, podobnie jak jej zachowanie. Jeszcze tylko dodam, że Nina nie była ani zachwycona, ani załamana grą aktorską. Stała ona na średnim poziomie i pewnie dlatego tak ciężko dziewczynie przytoczyć konkretne sceny i okrasić je komentarzem typu: „Mistrzostwo Świata. Trzeba być geniuszem, żeby tak to zagrać” albo „Totalna beznadzieja. Dziecko zagrałoby to lepiej”.

    Kończąc już te wywody trzeba napisać, że ekranizacja jest zgodna w treści z książką. Oba twory są równie chore, a właściwie to nie same twory, lecz problemy w nich przedstawione, ale chorych ludzi na świecie nie brakuje i Nina jest świadoma ich istnienia. A swoją drogą to tak troszkę wygląda jakby sam autor miał jakieś problemy z seksualnością, ale niczego nie insynuujemy. To tylko tak wygląda. 

O książce przeczytasz tutaj.

źródło okładki: filmweb.pl

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Supełek z pętelką. - „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” Stieg Larsson (2005)

    Jakże ciężkie są jakiekolwiek powroty. Jeśli człowiek wyjdzie ze swoich ustalonych i dobrze działających ram postępowania, to trudno później się na nowo w nie wbić. Człowiek czuje, że brak mu weny, że sobie nie poradzi, że i tak nikt tego nie czyta i nikogo to nie interesuje. Krótko rzecz ujmując, można czuć, że trzeba zacząć wszystko od nowa i trzeba na nowo zdefiniować cele. Jednak, jeśli przekroczy się ten próg zbudowany z trudności i przeciwności, to może wszystko zacznie się na powrót układać? Niektórzy myślą, że Nina umarła. Ona jednak nie umarła, lecz tylko spała. Życie spłatało jej niezłego figla. Henrikowi Vanger również ktoś się psocił, ale o tym będzie w następnym akapicie.

    Henrik Vanger to 82-letni mężczyzna poszukujący mordercy wnuczki swojego brata, z którą był bardzo zżyty. Uważa, że morderca co roku wysyła mu na urodziny zasuszony kwiatek w ramce (tak jak robiła to Harriet przed swoją śmiercią) kpiąc sobie z niego. Po 40 latach od zaginięcia dziewczyny Henrik postanawia po raz ostatni prosić kogoś o pomoc w rozwiązaniu zagadki zniknięcia dziewczyny. Decyduje się na dziennikarza śledczego, który po przegranym procesie o zniesławienie, chce na jakiś czas zejść z widoku. Tym dziennikarzem jest Mikael Blomkvist, główny bohater powieści oraz dwóch kolejnych części trylogii Millenium. Mikael na rok przenosi się do Hedestad by spróbować rozwikłać tajemnicę Harriet Vanger.

    „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” to książka, którą można zaliczyć do grubych, a takie książki zazwyczaj bardzo długo się rozkręcają. Kiedy Nina ją czytała, to ciągle zastanawiała się, kiedy wreszcie pojawi się cokolwiek, co jest związane z kryminałem. Kilka razy chciała ją rzucić w kąt, ale niezidentyfikowane „coś” ciągle dziewczynę zachęcało do dalszego czytania. Jak już coś zaczęło się dziać w powieści, to zaczęło się robić naprawdę ciekawie. Fabuła jest wciągająca, ale momentami bywa strasznie zagmatwana. Członków rodziny Vanger jest tak wielu, że trudno ich wszystkich ogarnąć, jeśli się ma tylko jedną głowę, a tak się składa, że Nina ma jedną. Może właśnie o to chodziło autorowi, żeby tak zakręcić czytelnikiem, żeby odpuścił sobie jakiekolwiek próby „schwytania” mordercy Harriet? Jeśli tak było, to Nina przyznaje, że odwalił kawał dobrej roboty, bo ona skapitulowała i tylko czekała, co przyniosą kolejne strony powieści. Patrząc na to z drugiej strony stwierdzam, że uczyniło to z Niny biernego czytelnika, który nie zastanawia się nad dalszym ciągiem historii.


    Nie pozostaje mi już nic innego, jak tylko sklecić kilka zdań podsumowujących. Po pierwsze, książka jest troszkę przydługawa i w pewnym momencie może zacząć odbiorcę męczyć swoją obszernością. Po drugie, według Niny nie jest to żadna super, rewelacyjna, nadzwyczajna pozycja, którą należałoby przeczytać. Po wielu opiniach i po samym tylko fakcie, że jest to światowy bestseller Nina oczekiwała czegoś takiego „wow!”. Trudno. Ona jest chyba po prostu z tego gatunku czytelników, którzy nie zawsze lubią to, co większości się podoba, ale oczywiście nie robi tego specjalnie (taki książkowy hipster z niej =)). Po trzecie, bohaterowie są całkiem znośni, można ich polubić, można się z nimi identyfikować, ale Nina nie chciała tego robić, ponieważ ich historie są trudne i ciężkie. Powieść jak najbardziej można polecić nie tylko zwolennikom gatunku. 
źródło okładki: czarnaowca.pl

wtorek, 25 marca 2014

Zrobić coś z niczego. - „World War Z” w reżyserii Marca Forstera (2013)

    Zastanawiałeś się kiedykolwiek jak wyglądałby świat opanowany przez zarazę, kosmitów, Putina albo zombie? Nie? Aha, mówisz, że tak. Wybacz nie dosłyszałam. Ja zastanawiałam się kilkakrotnie. Widziałam kilka filmów katastroficznych, apokaliptycznych i każdy był do siebie w pewnym stopniu podobny. O zombie też coś się kiedyś oglądało albo się grało. Ostatnio jednak sięgnęłam po ekranizację „World War Z”. Oczywiście ogólne ramy filmu nie odbiegają za bardzo od innych tego typu, ale za to mamy możliwość poznania zupełnie innych zombiaczków. Ja z takimi spotkałam się po raz pierwszy. A tak w ogóle to jestem Nina i dziś sama opowiem o tym, co widziałam. Odprawiłam mojego pisarczyka na urlop, bo coś ostatnio nawalał z terminami :) 

    Jeśli czytaliście post na temat książki „Światowa wojna zombie”, to wiecie, że nie przypadła mi ona do gustu. Na szczęście film okazał się dużo lepszy. Była akcja, były nerwy, było przedstawienie fabuły „tu i teraz”, a nie „kiedyś coś tam się wydarzyło sto lat temu”. Krótko mówiąc było wszystko to, co powinno przyciągnąć widza do ekranu, no przynajmniej dla mnie. Najlepsze jest to, że film jest zupełnie o czymś innym niż książka. Oczywiście w przypadku, kiedy powieść byłaby genialna albo, chociaż dobra, to byłabym pewnie oburzona postawą reżysera, który wszystko zmienił, ale tym razem chyba napiszę list dziękczynny do pana Forstera, bo udało mu się ten film uratować.

    Fabuła jest prosta. Gerry (Brad Pitt) były pracownik ONZ zostaje poproszony o wyruszenie na misję mającą na celu odnalezienie pacjenta zero. Dzięki Bogu mężczyzna zgadza się wziąć udział w tym przedsięwzięciu, bo inaczej mielibyśmy bardzo krótki film. I tak przez cały czas trwają poszukiwania, najpierw owego pierwszego przypadku zachorowania, a potem sposobu na rozwiązanie problemu. Muszę jednak przyznać, że jak na tak poważną misję mogliby wysłać ciut więcej komandosów, a nie trzech czy czterech. Zapomnieli chyba, z kim mają do czynienia. Zapomnieli, że nie walczą z powolnymi, zamulonymi zombie, tylko z szalonymi, mega szybkimi zombie. Pierwszy raz widziałam takie okazy i przyznaję, że bardzo mi się podobały. Dla mnie było to coś świeżego.

    Moje cztery ulubione sceny:
1) początek filmu, Gerry z żoną i córeczkami jedzie samochodem, na ulicach są straszne korki i wtedy dochodzi do pierwszego ataku zombie, wszyscy uciekają, jest popłoch, wrzask, strach, stwory rzucają się na ludzi, kobieta zombie rozbija przednią szybę samochodu i gryzie jakiegoś kolesia i za chwilę jesteśmy świadkami jego przemiany. Piękne!
2) wpadka doktora Fassbacha (Elyes Gabel) w Camp Humphreys. Nie tego się spodziewałam.
3) zombie atakujące mur w Izraelu. Właściwie ta scena w zwiastunie najbardziej mnie zachęciła i postanowiłam przeczytać książkę i obejrzeć film.
4) przyprawiające o ciarki na ciele szczękanie zębami przed drzwiami w WHO (Światowa Organizacja Zdrowia). Pojawił się dreszczyk emocji, nie wiadomo było, co się stanie jak Gerry otworzy drzwi, nastało nerwowe oczekiwanie.

    Film jak dla mnie jest hipnotyzujący. Jeśli jesteś fanem żywych trupów to moim skromnym, aczkolwiek słusznym, zdaniem powinieneś go obejrzeć. 

źródło plakatu: filmweb.pl

wtorek, 18 marca 2014

Być kobietą, być kobietą! - „Dziennik Bridget Jones” Helen Fielding (1996)

    Chociaż Nina zna się całkiem dobrze z filmową Bridget, to jednak zdecydowała się przeczytać powieść autorstwa Helen Fielding, poświęconą owej bohaterce. Trzeba przyznać, że wcale nie żałowała tego posunięcia. Może panna Jones nie należy do postaci idealnych, ale za to jest bardzo zabawna i dająca się szybko polubić.

    W powieści opisany został jeden rok z życia Bridget. Na wstępie poznajemy jej postanowienia noworoczne, oczywiście bardzo ambitne, takie jak np. rzucenie palenia, ograniczenie spożycia alkoholu, zredukowanie wagi i zachowanie równowagi wewnętrznej. Przez resztę stron jesteśmy świadkami wzlotów i upadków bohaterki, tych drugich jest chyba ciut więcej. Poznajemy jej zawsze chętnych do pomocy przyjaciół, spokojnego ojca, irytującą matkę (Nina niejednokrotnie miała ochotę na ostrą kłótnię z nią), współpracowników, w tym szefa Casanovę oraz syna przyjaciół rodziców. 

     Co według Niny jest najlepsze w tej książce? Najlepsze jest to, że Bridget jest taka ludzka. Boryka się z takimi samymi problemami jak wiele kobiet na całym świecie. Jej postanowienia noworoczne szybką idą do kąta, chociaż stara się je ciągle odkurzać. Chce się pozbyć cellulitu (i okazuje się, że nie tylko Ty masz z nim kłopoty) stosując diety i masaże. Problemy sercowe to chyba jest jej drugie imię i cały czas ma pod górkę. Kiedy Bridget odnosi jakiś sukces, to Nina się z nią cieszy, a kiedy coś nie wychodzi, to jej współczuje i jest jej przykro. Prawie totalne zaprzyjaźnienie się z bohaterką, a to wszystko, dlatego że można się z Jones identyfikować. Widzimy, że jest człowiekiem takim jak każdy z nas i odczuwa to samo, co my w konkretnych sytuacjach. Poza tym jest zabawna, postrzelona i tak samo się guzdrze jak Nina, kiedy musi się spieszyć i wyjść o określonej godzinie, to wszystko nagle zaczyna robić wolniej.  

    Nina uważa, że można się czegoś z tej powieści nauczyć, a mianowicie:, „jeżeli nie możesz czegoś w sobie zmienić, pomimo usilnych starań, musisz spróbować, zaakceptować siebie taką, jaką jesteś”. Głową muru się nie przebijesz. Nie warto angażować całej energii w zmianę czegoś, czego się nie da zmienić. Warto oszczędzić sobie obsesyjnych myśli na dany temat i trochę odpuścić. Oczywiście nie chodzi Ninie o to, żeby zapuścić się w wyglądzie czy pozostawić swój paskudny charakter samemu sobie. W żadnym wypadku, trzeba pracować nad sobą, ale czasem ogarniają człowieka myśli niedające spokoju, np. „muszę zgubić jeszcze po centymetrze z każdego uda”, jednak nie udaje się to pomimo wielkiego wysiłku i ogromnych starań. Czy nie lepiej w takim momencie powiedzieć sobie: „Trudno, uda są, jakie są. Zrobiłam wszystko, żeby były inne, ale nie udało się”. Pamiętajmy, że ciężko dorównać photoshopowi.

    „Dziennik Bridget Jones” to książka dobra zarówno do pochłonięcia w jeden wieczór, jak i do powolnego delektowania się nią przy lampce wina. Jeszcze jeden znak zapytania krąży Ninie po głowie: „czy jest to pozycja odpowiednia dla mężczyzn”? Stwierdza, że jeśli jakiś Pan docenia romanse, a jest to romans, bo Bridget tylko miłość w głowie, to czemu nie, ale musi być przygotowany na sporą dawkę kobiecej logiki (co bardziej uszczypliwi mogliby powiedzieć, że kobieca logika = brak logiki) i kobiecego zamieszania.   

okładka: Wydawnictwo Zysk i S-ka
źródło okładki: zysk.com.pl   

wtorek, 4 marca 2014

Miliony much nie mogą się mylić. - „World War Z” Maxa Brooksa (2006)

    “Światowa woja zombie” to wcale niecienkie tomisko – 538 stron. Pomimo tego, że Nina dała sobie dwa tygodnie na przeczytanie tej książki nie zdołała jej skończyć. Zostało jej jakieś 100 stron. Nie myślcie sobie, że nie chciała doczytać do końca. Nic z tych rzeczy. Z całej siły swojej woli starała się tego dokonać, jednak każda myśl o tym odrzucała ją, na co najmniej 2 km od książki. Kiedy osoba kochająca czytać zamiast cieszyć się z lektury odczuwa raczej obrzydzenie i złość, to chyba nie jest to najlepszy znak. Tak właśnie było. Nina była zła na tę książkę i była nią rozczarowana, bo liczyła na coś zupełnie innego.

    Nie jest to horror jak można w kilku opiniach przeczytać. Nie ma w tej książce ani krztyny strachu i lęku, a tak właśnie według Niny powinny działać na człowieka utwory o zombie. Bardzo zabrakło jej terroru i chociaż nie lubi się bać – zaryzykuję nawet i powiem, że boi się bać – to liczyła na to, że z wahaniem będzie czytała każde kolejne zdanie, z obawy przed tym, co może tam zastać. Niestety, tak nie było. Była złość i irytacja, że jest to raczej książka historyczna. Niny to nie zaciekawiło ani trochę.

    Nie polubiła żadnego z bohaterów, bo jest ich za dużo i pojawiają się tylko na chwilę. Przedstawiają swoje wspomnienia, doświadczenia, historie i uciekają. Nie ma opcji, żeby kogoś polubić, a o przyjaźni i przywiązaniu to mogą tylko pomarzyć. Nikomu nie trzeba kibicować, ponieważ i tak wiadomo, że dana osoba przeżyła, skoro wiele lat później może o tej katastrofie mówić. Nie ma dreszczyku emocji. Nina nie boi się o tych ludzi, a szkoda. Jeśli nie wiedziałaby, że żyją to pewnie mocniej odbierałaby całą historię. Dziewczyna bardzo lubi identyfikować się z bohaterami książek. Lubi cieszyć się i smucić razem z nimi. W „World War Z” tego nie doświadczyła.

    Spośród czterystu trzydziestu stron, które przeczytała zaciekawiły ją dwa opowiadania. Powalająca liczba. Pierwsza historia należała do pułkownik Christiny Eliopolis, druga do Japończyka Kondo Tatsumi. Dlaczego akurat te dwie? Nie wiadomo. Może, dlatego że w nich działo się coś więcej niż w pozostałych? Nie liczcie, jednak na rewolucyjną dawkę akcji. Kiedy przychodzi Christinie zmierzyć się z dosyć sporą grupą zombie, autor nie zaszczyca nas przebiegiem tego zdarzenia. Wiemy, że kobieta będzie walczyć, a w następnym zdaniu już wiemy, że zombie "nie żyją". Brakuje tych szczegółów i detali. Nie oszukujmy się! Brakuje flaków – nie, żeby Nina była ich wielką fanką, ale tematyka zombie zobowiązuje.


    Zastanawiające dla Niny jest jedno: jak książka ta stała się bestsellerem. Czy fanom zombie podobało się? Każdy oczywiście ma prawo do własnej oceny i tak jak dla ludzi ekskrementy są obrzydliwe, tak samo dla much są fantastyczne. Jeśli w książce pojawiłoby się więcej z gry „Resident Evil” i serialu „The Walking Dead”, to pewnie byłaby dla Niny do przełknięcia, ale w tej formie, w jakiej jest nie zachwyca. A miała chętkę na tą powieść po obejrzeniu zwiastuna ekranizacji.

okładka: Zysk i s-ka
źródło okładki: sklep.zysk.com.pl   

wtorek, 18 lutego 2014

Sensacja dla najmłodszych. - „Przykry początek” Lemony Snicket właśc. Daniel Handler (1999)

    Po raz kolejny Nina skusiła się na książkę dla młodzieży. Przeczytała wcześniej kilka komentarzy osób dorosłych, które tę książkę zachwalają i postanowiła sama się przekonać, o co tyle szumu.

    „Przykry początek” to pierwszy tom cyklu „Seria niefortunnych zdarzeń”. Poznajemy w nim całkiem sympatyczne rodzeństwo: Wioletkę, Klausa i Słoneczko. Są oni bohaterami wszystkich części serii. Ich życie, po śmierci rodziców, staje się pasmem nieszczęść i niefortunnych przygód. W „Przykrym początku” dowiadujemy się o śmierci rodziców rodzeństwa Baudelaire i spotykamy się z ich nowym prawnym opiekunem, u którego rozgrywają się najważniejsze sceny powieści.

    Książka jest bardzo krótka (można ją przeczytać w godzinę, może dwie) i zanim Nina zdążyła wyrobić sobie o niej jakieś konkretne zdanie, to już czytała ostatnią stronę. Jedno jest pewne, mianowicie na pewno dziewczyna nie przeczyta kolejnych dwunastu części cyklu. Nie chodzi tu wcale o to, że książka była zła, ale raczej o to, że jest to w 100%, dla Niny przynajmniej, historia przeznaczona dla odbiorcy będącego jeszcze dzieckiem. Dorosłego raczej będzie irytować przebieg wydarzeń. Wszystko jest takie dziecięce: styl, w jakim książka jest napisana, myślenie bohaterów (no trudno się dziwić, są w końcu dziećmi). Doświadczony czytelnik często oczekuje czegoś więcej od lektury, niż tylko w miarę interesującej historii.

    Ninę strasznie denerwowały tłumaczenia niektórych wyrazów. Z początku nie przeszkadzało jej to, ba, nawet była tym zachwycona, ale po piątym takim wyjaśnieniu dostawała szału. Oczywiście jest to super sprawa dla dzieci, bo w ten sposób mają możliwość poznania, nauczenia się nowych słów i od razu wiedzą jak słowo to używać w zdaniu. Wygląda to mniej więcej tak: Janek zaśmiał się, odwrócił i poszedł w kierunku zachodzącego słońca z książką w ręku. „Książka” znaczy tu: „przedmiot złożony z kartek pełnych tekstu, na których opisane jest jakieś zdarzenie”.

    Dla małoletnich może to być wspaniała książka i Nina wierzy, że taka właśnie jest. Może jak będzie miała własne pociechy, to wtedy ponownie sięgnie po tę pozycję i będzie ją czytać razem z dziećmi. Muszą jednak być odporne na przykre rzeczy, które przytrafiają się Wioletce, Klausowi i Słoneczku, bo o tym jest cały utwór. 

okładka: Wydawnictwo Egmont
źródło okładki: lubimyczytac.pl

sobota, 15 lutego 2014

A teraz coś z zupełnie innej beczki. - „Tożsamość Bourne’a” w reżyserii Douga Limana (2002)

    Wydawać by się mogło, że ten film jest całkiem nowy. Nakręcony przecież po roku 2000, ale mamy już 2014 rok i po chwili zastanowienia okazuje się, że ma on już 12 lat. Jakże ten czas leci. I pomyśleć, że będąc dzieckiem myślało się, że w XXI wieku będziemy poruszać się latającymi samochodami, jak to było w bajce Jetsonowie.

    Wróćmy jednak do Bourne’a. Po kolejnym obejrzeniu tego filmu, okazało się, że z książką ma niewiele wspólnego. Jest tu bardzo dużo zmian i Nina nie poleca go osobom, które pragną poznać historię powieściowego Jasona. Do tego nadaje się tylko książka.

    W filmie Jason (Matt Damon) poszukiwany jest tylko przez swoich pracodawców. Ekipa Carlosa została całkowicie pominięta. Właściwie to Nina się nie dziwi, bo ileż można zmieścić treści w filmie dwugodzinnym. Rekonwalescencja Bourne’a po postrzale w Marsylii jest dużo krótsza i mniej burzliwa niż miało to miejsce w książce. Marie (Franka Potente) nie przypomina za bardzo pierwowzoru spod pióra Roberta Ludluma. Żadnym geniuszem ekonomicznym ani pracownikiem rządowym z Kanady nie jest, ale chyba ta babeczka z ekranu bardziej odpowiadała Ninie. Co do Jasona Bourne’a, to trudno się dziewczynie zdecydować, który jest lepszy. Ten książkowy jest bardziej podatny na urazy, przez co wydaje się być bardziej realny, ale ten filmowy w swojej, pewnego rodzaju, prostocie niesamowicie urzeka.

    Najlepsza scena? Paryż, Hotel Regina. Wielkie przygotowania do akcji „uzyskanie rachunku hotelowego Johna Michaela Kane” (tytuł roboczy). Najpierw Jason omawia z Marie cały przebieg, synchronizują zegarki, omawiają plan awaryjny, a kończy się zupełnie inaczej. Wszystko poszło niezgodnie z ustaleniami. Marie postanowiła działać na własną rękę, co całkowicie zadziwiło Bourne’a. Nie spodziewał się, że można niektóre sprawy załatwić w tak prosty i nieskomplikowany sposób. Dla Niny jest to po prostu wspaniałe.

    W plebiscycie na najgorszą scenę pierwsze miejsce zajmuje jedna ze scen końcowych. Jason trafia do biura Treadstone, gdzie konfrontuje się z Conklinem (Chris Cooper), a później z kilkoma kiepskimi agentami. W pewnym momencie bohater decyduje się zlecieć jakieś 3 piętra na zwłokach pewnego delikwenta, niczym Alladyn na swoim dywanie. Co więcej, w trakcie tego spadania strzela do kolejnego mężczyzny i trafia go w sam środeczek czoła i aż chce się krzyknąć „Czółko”! w przerwie między salwami śmiechu.     

    Cały film Nina ocenia na plus oczywiście. Nie ma w nim wiele przesady ani głupoty. Jednak nie można powiedzieć, żeby był dobrym odzwierciedleniem powieści. Sama amnezja Jasona i obecność Treadstone to za mało, ale o dziwo film nie odstraszył Niny swoją odmiennością i niezgodnością z książką. Musi być w nim to coś. Chyba, że chodzi o to, iż nie pierwszy raz oglądała ten film, a przecież spodobał jej się już przy pierwszym oglądaniu. 

źródło plakatu: filmweb.pl

poniedziałek, 10 lutego 2014

Amnezja International. - „Tożsamość Bourne’a” Roberta Ludluma (1980)

    Każdemu na pewno zdarzyło się kiedyś o czymś zapomnieć. Mieliście pewnie nie raz wewnętrzne uczucie, że coś mieliście zrobić, ale nie wiedzieliście, co to miało być. Nina czasem z werwą rusza w jakieś miejsce, ale w połowie drogi zapomina, po co tam idzie. Najczęściej takie sytuacje mają miejsce w domu, więc nie ma problemu. Wtedy po prostu wraca do miejsca, w którym na dany pomysł wpadła. Jason Bourne niestety miał troszkę gorzej.   

    Po urazie głowy, dosyć poważnym, któremu towarzyszyły również liczne obrażenia ciała, Jason Bourne stracił pamięć. Wszelkie wspomnienia, plany, marzenia zniknęły. Można powiedzieć, że odrodził się, jako zupełnie nowy człowiek, ale nikt nie czekał na niego z otwartymi ramionami, gotowymi do noszenia i przytulania. W trakcie całej powieści Jason próbuje odnaleźć swoją utraconą tożsamość. Chętnych do pomocy nie ma zbyt wielu, ale za to wrogów z każdą chwilą jest coraz więcej. Mężczyzna jest zmuszony do odpierania ataków i działania, bardzo często, na oślep, tylko na podstawie swojej intuicji. Na szczęście Robert Ludlum nie zrobił z niego supermana. W przeciwnym razie byłaby to postać nie do zniesienia dla Niny. Nie wszystko Jasonowi się udaje, nie panuje nad wszystkim, nie jest niezniszczalny. Tych kilka rzeczy sprawiło, że bohater zaskarbił sobie sympatię Niny.

    Jak to często bywa w przypadku książek o tematyce sensacyjnej, fabuła jest zawiła. Bardzo dużo się dzieje. Czasem nawet Nina nie ogarniała wszystkiego swoją małą, kobiecą główką. Nie mówię oczywiście, że jest głupia, ale treści polityczno-wywiadowcze są jej raczej obce. Nie mówię też, że tylko najbardziej tęgie umysły są zdolne tę książkę zrozumieć, co to, to nie!

    Ilość bohaterów po prostu powala. Nie wiem ilu ich jest dokładnie, ale według Niny jest ich za dużo. Dziewczyna znów nie przeprowadziła porządnej dokumentacji związanej z postaciami. Mam jej to trochę za złe, ale z drugiej strony rozumiem ją, bo to zajęłoby kupę czasu, a ostatnio krucho z nim u Niny.

    Powiem (napiszę?) szczerze, Nina oczekiwała czegoś więcej od tej książki. Liczyła na więcej, liczyła, że powieść porwie ją i nie będzie chciała oddać, nawet za okup, ale tak się nie stało. Spędziła z nią jednak kilka dobrych chwil, zwłaszcza z ostatnią stroną, bo to dobra pozycja do poczytania dla rozrywki. Ostrzegam jednak osoby, które nie lubią śmierci, że w „Tożsamości Bourne’a” ludzie padają jak muchy. 

okładka: Wydawnictwo Amber

poniedziałek, 3 lutego 2014

Jak naprawić kiepskie zakończenie książki? – „Zaklinacz koni” w reżyserii Roberta Redforda (1998)

    Jeśli jakimś cudem nie oglądaliście jeszcze „Zaklinacza koni”, a zamierzacie to zrobić, to przygotujcie się na długi seans, 2h 50min. Co więcej, należy on do gatunku filmów nudnych i spokojnych, ale też godnych polecenia, ponieważ to ciekawa historia jest i przecież nie tylko filmy z wartką akcją są warte oglądania.

    Ninie trudno jest się zdecydować, co było lepsze, książka czy film. W jednym i drugim było coś, co się jej podobało i coś, co nie bardzo przypadło jej do gustu. Adaptacja dobrze oddaje fabułę z powieści, Nina decyduje się, więc postawić znak równości pomiędzy nimi.

    W filmowym „Zaklinaczu koni” brakowało dziewczynie osoby Roberta MacLeana (Sam Neill) - było go za mało - i przedstawienia jego relacji z Grace (Scarlett Johansson). Według niej to jest istotna sprawa, że ojciec miał z córką lepszy kontakt i lepsze z nią relacje niż jej matka. W filmie się tego nie wyczuwało. Nina odbierała to tak: przyzwoite relacje z ojcem i kiepskie z matką. Kolejną rzeczą, która powinna znaleźć się w ekranizacji (według bohaterki tego bloga) jest wątek ponownej nauki jazdy konnej przez Grace. Fakt, jest jedna scena, kiedy próbuje dosiąść konia, ale na tej próbie się kończy. Nie obserwujemy jej postępów w tej dziedzinie, ale widać nie było pisane młodziutkiej Scarlett Johansson jeździć na koniu na planie.

    Wielkim zaskoczeniem dla Niny była Annie (Kristin Scott Thomas) i Tom Booker (Robert Redford). Jeśli czytaliście opinię o książce, to wiecie, że dziewczyna za nimi nie przepadała. W filmie jednak nabrała do nich więcej sympatii i nie przeszkadzali jej w odbiorze całej historii. Annie okazała się czułą i kochającą matką, a Tom okazał się być rudawy. Autor książki chyba się pomylił, opisując Toma, jako przystojnego blondyna :)

    Dwie sceny bardzo przypadły do gustu naszej pięknej czytelniczko-widzce. Pierwsza to ta, w której Tom uczy Grace prowadzić samochód. Świetnie nakręcone i świetnie zagrane. Twórcy uchwycili to coś, tą niepewność, te wahania osoby, która po raz pierwszy jedzie sama samochodem. Oglądając tę scenę, Nina czuła się tak jakby to ona była na miejscu Grace. Przypomniała sobie jej pierwsze chwile za kierownicą. Druga scena rozgrywa się w domku nad potokiem na ranczu. Chwilowo mieszka tam Annie z córką i postanawia zaprosić Bookerów na kolację w podzięce za ich dobroć i wszelką pomoc. To jest bardzo fajna scena, choć głównie chodzi o rozmowę, która ma miejsce przy stole. Jest ciut zabawnie, ale też naturalnie i ludzko. Mistrzowskie wybrnięcie Diane (Dianne Wiest) z patowej sytuacji.

    Na koniec nie można nie wspomnieć o zmianie zakończenia. Według Niny to doskonałe posunięcie. Naprawiło to wiele. Nie ma zbędnego patosu i ckliwości. Wielki plus za to. Swoją drogą to jest niespotykane, żeby Ninie podobała się zmiana zakończenia, a jednak tak jest.

O książce przeczytasz tutaj.

źródło plakatu: filmweb.pl

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Ludzko-zwierzęca rehabilitacja. - „Zaklinacz koni” Nicholasa Evansa (1995)

    Zastanawialiście się kiedyś jakby to było spędzić wakacje na dzikim zachodzie? Nina wielokrotnie o tym myślała. To mogłyby być takie „egzotyczne” wakacje pełne folkloru i kurzu. Powiecie pewnie, że na polskiej wsi jest tyle folkloru, że wystarczyłoby dla wszystkich mieszkańców starego kontynentu i nie ma co się zachwycać obcą kulturą ludową. Jednak Nina sądzi, że warto znać i nasze, i cudze. Czyż mieszkanie na ranczo nie byłoby pociągające? Wyobraźcie sobie tylko: jeansy, kowbojki, kapelusze, koszule w kratę, konie i wiele innych rzeczy, które znajdziecie właśnie w „Zaklinaczu koni”.

    Zanim jednak dotrzemy do posiadłości Toma Bookera w Montanie, będziemy musieli przeżyć coś bardzo przykrego i strasznego. Przyjdzie nam, bowiem (no może bardziej młodziutkiej Grace niż nam) zmierzyć się z poważnymi skutkami po wypadku, któremu uległa wspomniana już Grace. Podczas pierwszej zimowo-śnieżnej konnej przejażdżki wydarzyła się tragedia, z której cudem dziewczyna i jej koń Pielgrzym ocaleli. Odnieśli oni wiele obrażeń, ale żyli. Po tych wydarzeniach Grace i Pielgrzym potrzebowali pomocy nie tylko w dojściu do siebie w sensie fizycznym, ale i psychicznym. Z powodu braku poradni psychologicznych dla koni w Nowym Jorku matka Grace, Annie, postanawia udać się do specjalisty, którego nazywa zaklinaczem, a mieszka on w stanie Montana i nazywa się Tom Booker.

    W książce występuje całkiem niezła liczba postaci, ale człowiek nie gubi się na szczęście, kto jest kim. Jest to oczywiście zasługa autora, który odwalił tutaj kawał dobrej roboty. Zawsze można podzielić bohaterów na grupy, np. na bohaterów głównych i drugoplanowych, Nina zaś woli podział na tych, których lubi i nie lubi. I tak oto są dwie osoby w każdej kategorii. Zajmijmy się najpierw tymi okrytymi niełaską. Annie, matka Grace, jest to postać bardzo irytująca. Wszystko wie, nie znosi sprzeciwu i odmowy, ale jest zaradna i pewnie potrafiłaby nawet załatwić, żebyśmy w Polsce mieli inny klimat i żeby nie występowało oblodzenie sieci kolejowych (w razie potrzeby po wyjaśnienia odsyłam do minister Bieńkowskiej). Niby jest spoko, ale swoim zimnem i oschłością nie zjednała sobie Niny. Tuż za Annie znajduje się Tom. Jest to postać ogólnie pozytywna, ale nie przeszkadza to dziewczynie jej nie lubić. Może chodzi o to, że wciąż widziała w nim Redforda? Robert, ojciec Grace, to dobry facet. Nie należy jednak tego mylić z tym, że jest nieudacznikiem. Jest czuły i świetnie dogaduje się z córką. Zachowanie Grace może wydawać się denerwujące, ale ono jest poniekąd usprawiedliwione. Bohaterka przeżyła piekło i dopiero stara się z tym uporać. Robert i jego córka to ta dwójka, którą Nina polubiła.

    „Zaklinacz koni” to dobra i ciekawa książka. Napisana jest bardzo zgrabnie i czyta się ją przyjemnie, ale są w niej dwie rzeczy, które nie zachwyciły Niny. Wątek miłosny w tej powieści jest według niej tak potrzebny człowiekowi do życia jak wdychanie czadu. Drugą kwestią jest zakończenie. Jest ono tak rozczarowujące, że aż wstyd. Nina nie wyobrażała sobie, że będzie wiało takim melodramatem i przesadą. No trudno. Mimo wszystko jest to dobra książka i jest w stanie dostarczyć Wam wielu wrażeń i emocji.  

okładka: Wydawnictwo Zysk i S-ka
źródło okładki: sklep.zysk.com.pl

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Sherlock jeszcze nie jest górą. - „Studium w szkarłacie” Arthur Conan Doyle (1887)

    Czasami człowiek ma wrażenie, że ktoś go śledzi, obserwuje, no po prostu, że ktoś za nim łazi. Nasza dzielna bohaterka Nina, doświadczyła tego wielokrotnie. Od wielu lat chodzi za nią Arthur Conan Doyle i jego Sherlock Holmes. Pomimo, iż nie ma ona najmniejszego pojęcia jak ów jegomość wygląda, to nie ma wątpliwości, że to właśnie był on.

    „Studium w szkarłacie” to pierwszy tom traktujący o znanym chyba na całym świecie detektywie, a wspomnianym już wcześniej, Sherlocku Holmesie. Z książki dowiemy się jak rozpoczęła się współpraca detektywa z doktorem Watsonem. Okazuje się bowiem, że wcale nie od początku byli oni przyjaciółmi, jednak ich wspólne początki nie należały do najtrudniejszych. W pewnym momencie historii przyjdzie zmierzyć się obu panom ze śmiercią, która dosięgnęła niejakiego Drebbera. Został on znaleziony w opuszczonym domu w jednej z dzielnic Londynu. Policja zwraca się z prośbą o pomoc do detektywa Holmesa, który narzeka, że już nie ma prawdziwych zbrodni.

    Powieść jest podzielona na dwie, niemalże równe części. W pierwszej opisane zostały poczynania dwóch głównych bohaterów, a zatem Holmesa i Watsona. W tej części możemy pobawić się w tropicieli i spróbować rozwiązać zagadkę. Jeśli nam się to uda, to poznamy mordercę oraz jego motywy. Niestety wszystko rozgrywa się bardzo szybko i zanim Nina zaczęła się na poważnie zastanawiać, kto, po co i jak, sprawa zostaje rozwiązana i zamknięta. Szkoda, bo szukanie sprawcy jest niezwykle przyjemne dla czytelnika. Druga część książki z kolei opowiada o przeszłości denata i jego oprawcy. Dopiero tutaj tak naprawdę dowiadujemy się, jakimi pobudkami kierował się morderca. Z początku Nina myślała, że druga część książki będzie zupełnie inną historią, bo pierwsze zdania nie nawiązywały do poprzedniej części.

    „Studium w szkarłacie” czyta się bardzo dobrze, szybko i łatwo, ale niestety nie powala na łopatki. Nina liczyła na wielkie „wow”, ale tego nie było. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to klasyka powieści detektywistycznej i dla miłośników gatunku nie powinno być to przeszkodą w poznawaniu Sherlocka. Jest to również książka bardzo krótka, co trochę smuci, ponieważ nie można nacieszyć się śledztwem, a jeśli byłaby dłuższa to prawdopodobnie i śledztwo trwałoby dłużej.

    Choć serialowy Sherlock Holmes („Elementary”) zachwyca Ninę w każdym odcinku, to ten książkowy jeszcze tego nie zrobił, ale nie traci ona nadziei. Zobaczymy, co przyniosą kolejne powieści o tym człowieku, a póki co nadal na pierwszym miejscu detektywów znajduje się doskonały Herkules Poirot wraz z jego wąsem. 

okładka: Wydawnictwo Algo
źródło okładki: wydawnictwo-algo.pl

piątek, 10 stycznia 2014

Niedaleko pada jabłko od jabłoni. – „Miłość w czasach zarazy” w reżyserii Mike’a Newella. (2007)

    Pierwsze słowo na temat tego filmu, jakie Nina zapisała sobie w notatniku zaczynało się na głoskę „sz”, a dalej szły następujące litery: „m”, „i”, „r”, „a”. Po tym, czego doświadczyła, czytając książkę niby nie liczyła na nic lepszego, ale jednak gdzieś tam głęboko kryła się nadzieja na przyzwoity seans.

    Trudno Ninie porównywać powieść i film ze względu na to, iż książki nie skończyła czytać. Jednak może napisać, że początek filmu jest lekko bezsensowny, bez wprowadzenia do historii, jakie znajduje się w powieści jest zbyt oderwany od rzeczywistości. Dokładniej rzecz ujmując chodzi o pierwsze zdanie doktora Urbino (Benjamin Bratt) wypowiedziane do swojej żony. Na domiar złego zalatuje od niego takim patosem, że głowa mała. Gdy Nina usłyszała owo zdanie, wykrzywiła dosyć mocno swe usta, rozwarła jedno nozdrze (krótko mówiąc, zrobiła głupią minę) i powiedziała sobie: „Co jest z tym filmem nie tak”! A potem to już było tylko gorzej. 

    Jedno posunięcie twórców filmu zadziwiło dziewczynę. Dlaczego zmienili aktora odgrywającego rolę Florentina? Na początku widzimy całkiem dobrze prezentującego się Unaxa Ugalde, a potem następuje zamiana i mamy Javiera Bardena. Zrozumiałą rzeczą jest, że chłopak zmienił się przez te kilka lat, kiedy trwał w rozłące ze swoją ukochaną Ferminą (Giovanna Mezzogiorno), ale na Boga! bez przesady. Dodali mu, co najmniej 15 lat, a Fermina nie zmieniła się w ogóle. Powiem Wam w sekrecie, do czego przyznała mi się Nina. Powiedziała, że gdyby była na miejscu bohaterki i zobaczyłaby to samo, co ona, czyli Florentino po zamianie, to całkiem możliwe, że też by się zlękła i odwołała wszystko. 

    Dzieło to jest przykładem na to jak jedna kobieta i jedna jej decyzja może zrujnować życie mężczyzny. Oczywiście może też być na odwrót, ale tutaj mamy taką sytuację. W tym momencie mamy okazję do refleksji nad swoim postępowaniem. Warto się czasem zastanowić czy to, co robię i mówię nie ma zbyt wielkiego wpływu na drugą osobę i nie jest dla niej krzywdzące. Jednak patrząc na to z innej strony, można pomyśleć tak: „Dlaczego mam martwić się zawczasu czy nie skrzywdzę drugiej osoby? Przecież nie wiem jak będzie wyglądała przyszłość”. 

    Co było dobrego w tym filmie? Florentino został dobrze ucharakteryzowany na staruszka. Z Ferminą już poszło gorzej, bo ona jakoś za dobrze wygląda, ma zbyt jędrną skórę na twarzy, chociaż w scenie, w której stoi naga to już ta starość wygląda u niej lepiej. Widać lata grawitacji działające na jej ciało. Jednak scena jest okrutna, bo przywodzi Ninie na myśl tylko jedno: „Czy tak to wyglądało u moich dziadków”? 

    Ponoć „Miłość w czasach zarazy” to opowieść właśnie o miłości. Ale czy na pewno? Dla Niny jest to historia o bólu, o cierpieniu, o słabym życiu, o źle podjętych decyzjach. To smutne, ale żałowała nawet, że bohaterowie nie pomarli na cholerę. Jeśli ktoś znalazł coś pozytywnego w tym filmie, to proszę dajcie znać.

    A i jeszcze jedno. Tytuł powinien zostać zmieniony na „Seks w czasach zarazy”.

O książce przeczytasz tutaj.

źródło plakatu: filmweb.pl

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Małe rzeczy potrafią nie tylko cieszyć, ale też obrzydzać. - „Miłość w czasach zarazy” Gabriel García Márquez

    No i stało się. Po raz pierwszy przyszło mi pisać o książce, której Nina nie skończyła czytać. Jest dla mnie to taka nowość, że aż trudno mi się pozbierać i sklecić kilka zdań. Muszę jednak wysilić moją mózgownicę i dać z siebie wszystko, aby później nie mieć kaca moralnego.

    Jeśli myślicie, że Nina po prostu stwierdziła, że książka jej się nie podoba i odłożyła ją na bok, to się mylicie. Ona z całych sił chciała ją przeczytać, ale jakoś nie miała do niej serca. Spędziła nad nią dwa tygodnie. W tym czasie można by przeczytać jakieś opasłe tomisko, a co dopiero średniej długości romans. No niestety. Poległa. Wcześniej taka sytuacja miała miejsce tylko kilka razy, a książki nieprzeczytane do końca przez Ninę to: „Awantura o Basię”, „Zbrodnia i kara” oraz „Mistrz i Małgorzata”. W każdej z tych książek pojawiło się coś, co dziewczynę odrzucało lub odstraszało. Tak samo było w tym przypadku.

    Ta bestsellerowa powieść wcale Niny nie zaciekawiła, a wierzcie mi, starała się jak nigdy. Owszem pojawiały się momenty wciągające, ale za chwileczkę one odchodziły w siną dal i znów wiało… nudą? To zjawisko nudy, dla Niny rzecz jasna, w romansie wydaje mi się w pewnym stopniu niebywałe. Ona, która chłonie najmniejszy przebłysk, cień, namiastkę miłości w powieściach, nie dojrzała w romansie Marqueza choćby tego, co można spotkać w wątku miłosnym jakiejś książki sensacyjnej. Przecież jak Nina czyta i widzi, że gdzieś w przyszłości może pojawić się romansik, to jej oczy już się święcą dzięki iskrom, które w nich szaleją, a jej twarz zaczynają zdobić dwa policzkowe pulajdy, które tworzą się na skutek uśmiechu. W „Miłości w czasach zarazy” tego nie było. Może to przez tę zarazę?

    Dużym minusem jest też brak rozdziałów. Człowiek nie może powiedzieć sobie: „A przeczytam jeszcze jeden rozdział i pójdę spać”. Dla Niny jest to strasznie uciążliwe. Nie chodzi tu o to, że dziewczyna nie potrafi określić sobie ilości stron, które przeczyta zanim coś tam zrobi. Chodzi o to, że rozdziały przeważnie kończą pewien wątek czy jakąś myśl. Bez nich nie wiadomo, kiedy kończy się stare, a kiedy zaczyna nowe i czasem trzeba się zastanawiać, czego dana historyjka się tyczy. Nowy rozdział = nowe rzeczy i wszystko byłoby jasne.

    Pewnie nikogo nie zachęciło doświadczenie Niny z tą powieścią, ale ja Wam powiem tak, sprawdźcie i przekonajcie się sami, bo teraz jednak mieliśmy okres świąteczny, a wtedy człowiek często jest rozleniwiony i nie wszystko mu pasuje. Może tak właśnie było z Niną?

P.S. Wczoraj Nina przeczytała zdanie, które zniechęciło ją do końca. Przytoczymy tylko kawałek tego zdania: „Namydlały się, wyczesywały sobie gnidy, […]”. Fuj! Ponoć „nic, co ludzkie, nie jest mi obce” (Terencjusz), ale chyba jednak nie do końca. 

okładka: Wydawnictwo Muza
źródło okładki: muza.com.pl