poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Chory, tylko na co? - „Dziewczyna z tatuażem” w reżyserii Davida Finchera (2011)

    Na samym początku zdradzę Wam pewien sekret: Nina podchodziła do tego filmu bardzo sceptycznie. Obawiała się, że to będzie jedna z tych wielkich hollywoodzkich superprodukcji. Strachem napełniała ją możliwość, że film dorówna książce w jej genialności (wg Niny książka wcale taka nie była i stąd jej niepokój).

    Pierwsze co przyszło Ninie do głowy po obejrzeniu „Dziewczyny z tatuażem” to, że się całkiem przyjemnie ogląda, ale do czasu aż nie zacznie boleć od siedzenia jedna z zacniejszych części ciała. Film trwa dwie i pół godziny, a ostatnie trzydzieści minut to czas wzmożonego wiercenia się. Może gdyby nie fakt, że Nina znała całą fabułę i zakończenie, to film trzymałby ją w napięciu, ale czytając wpierw książkę, to trudno nie znać przebiegu wydarzeń. Dziewczyna w ogóle zauważyła, że oglądanie filmu po przeczytaniu powieści często jest bez sensu. Nie ma frajdy, niepewności, lekkiego dreszczyku, czy czego człowiek sobie zamarzy. Jest tylko oczekiwanie na wiadome.

    Co dobre w ekranizacji to to, że nie jest tak zagmatwana jak książka. Podczas oglądania raczej nie będziecie mieć problemu z identyfikacją członków rodziny Vanger, jak to miało miejsce w trakcie czytania powieści przez Ninę. Nie wszystkie bowiem postaci odgrywają takie ważne role. A może to chodzi po prostu o to, że wszyscy mają konkretne twarze, które ułatwiają identyfikację?

    Nina chciałaby na chwilkę pochylić się nad osobą Mikaela (Daniel Craig), głównego bohatera. Nie będzie czepiać się obsadzonego aktora, chodź dla niej to nie był strzał w dziesiątkę, ale może większość ludzi utożsamia go z Jamesem Bondem i przez sam tylko tego fakt, dziewczyna przyznaje, że facet może się nadawać. W filmie Blomkvist został lekko ograbiony i nie jest takim Casanovą jak bohater z powieści. Zamiast trzech partnerek (oczywiście mowa tutaj tylko o tych kobietach, o których pisał autor, a co działo się poza spisaną historią, to jeden Bóg raczy wiedzieć) miał jedynie dwie. Biedactwo. Skoro jesteśmy przy bohaterach, to szybko rzućmy okiem na Lisbeth (Rooney Mara). Nina tak sobie właśnie wyobrażała tę postać, jak została przedstawiona w filmie. W sumie to twórcy nie mieli jakiegoś trudnego zadania, ponieważ wygląd Lisbeth został dokładnie opisany przez Stiega Larssona, podobnie jak jej zachowanie. Jeszcze tylko dodam, że Nina nie była ani zachwycona, ani załamana grą aktorską. Stała ona na średnim poziomie i pewnie dlatego tak ciężko dziewczynie przytoczyć konkretne sceny i okrasić je komentarzem typu: „Mistrzostwo Świata. Trzeba być geniuszem, żeby tak to zagrać” albo „Totalna beznadzieja. Dziecko zagrałoby to lepiej”.

    Kończąc już te wywody trzeba napisać, że ekranizacja jest zgodna w treści z książką. Oba twory są równie chore, a właściwie to nie same twory, lecz problemy w nich przedstawione, ale chorych ludzi na świecie nie brakuje i Nina jest świadoma ich istnienia. A swoją drogą to tak troszkę wygląda jakby sam autor miał jakieś problemy z seksualnością, ale niczego nie insynuujemy. To tylko tak wygląda. 

O książce przeczytasz tutaj.

źródło okładki: filmweb.pl

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Supełek z pętelką. - „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” Stieg Larsson (2005)

    Jakże ciężkie są jakiekolwiek powroty. Jeśli człowiek wyjdzie ze swoich ustalonych i dobrze działających ram postępowania, to trudno później się na nowo w nie wbić. Człowiek czuje, że brak mu weny, że sobie nie poradzi, że i tak nikt tego nie czyta i nikogo to nie interesuje. Krótko rzecz ujmując, można czuć, że trzeba zacząć wszystko od nowa i trzeba na nowo zdefiniować cele. Jednak, jeśli przekroczy się ten próg zbudowany z trudności i przeciwności, to może wszystko zacznie się na powrót układać? Niektórzy myślą, że Nina umarła. Ona jednak nie umarła, lecz tylko spała. Życie spłatało jej niezłego figla. Henrikowi Vanger również ktoś się psocił, ale o tym będzie w następnym akapicie.

    Henrik Vanger to 82-letni mężczyzna poszukujący mordercy wnuczki swojego brata, z którą był bardzo zżyty. Uważa, że morderca co roku wysyła mu na urodziny zasuszony kwiatek w ramce (tak jak robiła to Harriet przed swoją śmiercią) kpiąc sobie z niego. Po 40 latach od zaginięcia dziewczyny Henrik postanawia po raz ostatni prosić kogoś o pomoc w rozwiązaniu zagadki zniknięcia dziewczyny. Decyduje się na dziennikarza śledczego, który po przegranym procesie o zniesławienie, chce na jakiś czas zejść z widoku. Tym dziennikarzem jest Mikael Blomkvist, główny bohater powieści oraz dwóch kolejnych części trylogii Millenium. Mikael na rok przenosi się do Hedestad by spróbować rozwikłać tajemnicę Harriet Vanger.

    „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” to książka, którą można zaliczyć do grubych, a takie książki zazwyczaj bardzo długo się rozkręcają. Kiedy Nina ją czytała, to ciągle zastanawiała się, kiedy wreszcie pojawi się cokolwiek, co jest związane z kryminałem. Kilka razy chciała ją rzucić w kąt, ale niezidentyfikowane „coś” ciągle dziewczynę zachęcało do dalszego czytania. Jak już coś zaczęło się dziać w powieści, to zaczęło się robić naprawdę ciekawie. Fabuła jest wciągająca, ale momentami bywa strasznie zagmatwana. Członków rodziny Vanger jest tak wielu, że trudno ich wszystkich ogarnąć, jeśli się ma tylko jedną głowę, a tak się składa, że Nina ma jedną. Może właśnie o to chodziło autorowi, żeby tak zakręcić czytelnikiem, żeby odpuścił sobie jakiekolwiek próby „schwytania” mordercy Harriet? Jeśli tak było, to Nina przyznaje, że odwalił kawał dobrej roboty, bo ona skapitulowała i tylko czekała, co przyniosą kolejne strony powieści. Patrząc na to z drugiej strony stwierdzam, że uczyniło to z Niny biernego czytelnika, który nie zastanawia się nad dalszym ciągiem historii.


    Nie pozostaje mi już nic innego, jak tylko sklecić kilka zdań podsumowujących. Po pierwsze, książka jest troszkę przydługawa i w pewnym momencie może zacząć odbiorcę męczyć swoją obszernością. Po drugie, według Niny nie jest to żadna super, rewelacyjna, nadzwyczajna pozycja, którą należałoby przeczytać. Po wielu opiniach i po samym tylko fakcie, że jest to światowy bestseller Nina oczekiwała czegoś takiego „wow!”. Trudno. Ona jest chyba po prostu z tego gatunku czytelników, którzy nie zawsze lubią to, co większości się podoba, ale oczywiście nie robi tego specjalnie (taki książkowy hipster z niej =)). Po trzecie, bohaterowie są całkiem znośni, można ich polubić, można się z nimi identyfikować, ale Nina nie chciała tego robić, ponieważ ich historie są trudne i ciężkie. Powieść jak najbardziej można polecić nie tylko zwolennikom gatunku. 
źródło okładki: czarnaowca.pl

wtorek, 25 marca 2014

Zrobić coś z niczego. - „World War Z” w reżyserii Marca Forstera (2013)

    Zastanawiałeś się kiedykolwiek jak wyglądałby świat opanowany przez zarazę, kosmitów, Putina albo zombie? Nie? Aha, mówisz, że tak. Wybacz nie dosłyszałam. Ja zastanawiałam się kilkakrotnie. Widziałam kilka filmów katastroficznych, apokaliptycznych i każdy był do siebie w pewnym stopniu podobny. O zombie też coś się kiedyś oglądało albo się grało. Ostatnio jednak sięgnęłam po ekranizację „World War Z”. Oczywiście ogólne ramy filmu nie odbiegają za bardzo od innych tego typu, ale za to mamy możliwość poznania zupełnie innych zombiaczków. Ja z takimi spotkałam się po raz pierwszy. A tak w ogóle to jestem Nina i dziś sama opowiem o tym, co widziałam. Odprawiłam mojego pisarczyka na urlop, bo coś ostatnio nawalał z terminami :) 

    Jeśli czytaliście post na temat książki „Światowa wojna zombie”, to wiecie, że nie przypadła mi ona do gustu. Na szczęście film okazał się dużo lepszy. Była akcja, były nerwy, było przedstawienie fabuły „tu i teraz”, a nie „kiedyś coś tam się wydarzyło sto lat temu”. Krótko mówiąc było wszystko to, co powinno przyciągnąć widza do ekranu, no przynajmniej dla mnie. Najlepsze jest to, że film jest zupełnie o czymś innym niż książka. Oczywiście w przypadku, kiedy powieść byłaby genialna albo, chociaż dobra, to byłabym pewnie oburzona postawą reżysera, który wszystko zmienił, ale tym razem chyba napiszę list dziękczynny do pana Forstera, bo udało mu się ten film uratować.

    Fabuła jest prosta. Gerry (Brad Pitt) były pracownik ONZ zostaje poproszony o wyruszenie na misję mającą na celu odnalezienie pacjenta zero. Dzięki Bogu mężczyzna zgadza się wziąć udział w tym przedsięwzięciu, bo inaczej mielibyśmy bardzo krótki film. I tak przez cały czas trwają poszukiwania, najpierw owego pierwszego przypadku zachorowania, a potem sposobu na rozwiązanie problemu. Muszę jednak przyznać, że jak na tak poważną misję mogliby wysłać ciut więcej komandosów, a nie trzech czy czterech. Zapomnieli chyba, z kim mają do czynienia. Zapomnieli, że nie walczą z powolnymi, zamulonymi zombie, tylko z szalonymi, mega szybkimi zombie. Pierwszy raz widziałam takie okazy i przyznaję, że bardzo mi się podobały. Dla mnie było to coś świeżego.

    Moje cztery ulubione sceny:
1) początek filmu, Gerry z żoną i córeczkami jedzie samochodem, na ulicach są straszne korki i wtedy dochodzi do pierwszego ataku zombie, wszyscy uciekają, jest popłoch, wrzask, strach, stwory rzucają się na ludzi, kobieta zombie rozbija przednią szybę samochodu i gryzie jakiegoś kolesia i za chwilę jesteśmy świadkami jego przemiany. Piękne!
2) wpadka doktora Fassbacha (Elyes Gabel) w Camp Humphreys. Nie tego się spodziewałam.
3) zombie atakujące mur w Izraelu. Właściwie ta scena w zwiastunie najbardziej mnie zachęciła i postanowiłam przeczytać książkę i obejrzeć film.
4) przyprawiające o ciarki na ciele szczękanie zębami przed drzwiami w WHO (Światowa Organizacja Zdrowia). Pojawił się dreszczyk emocji, nie wiadomo było, co się stanie jak Gerry otworzy drzwi, nastało nerwowe oczekiwanie.

    Film jak dla mnie jest hipnotyzujący. Jeśli jesteś fanem żywych trupów to moim skromnym, aczkolwiek słusznym, zdaniem powinieneś go obejrzeć. 

źródło plakatu: filmweb.pl

wtorek, 18 marca 2014

Być kobietą, być kobietą! - „Dziennik Bridget Jones” Helen Fielding (1996)

    Chociaż Nina zna się całkiem dobrze z filmową Bridget, to jednak zdecydowała się przeczytać powieść autorstwa Helen Fielding, poświęconą owej bohaterce. Trzeba przyznać, że wcale nie żałowała tego posunięcia. Może panna Jones nie należy do postaci idealnych, ale za to jest bardzo zabawna i dająca się szybko polubić.

    W powieści opisany został jeden rok z życia Bridget. Na wstępie poznajemy jej postanowienia noworoczne, oczywiście bardzo ambitne, takie jak np. rzucenie palenia, ograniczenie spożycia alkoholu, zredukowanie wagi i zachowanie równowagi wewnętrznej. Przez resztę stron jesteśmy świadkami wzlotów i upadków bohaterki, tych drugich jest chyba ciut więcej. Poznajemy jej zawsze chętnych do pomocy przyjaciół, spokojnego ojca, irytującą matkę (Nina niejednokrotnie miała ochotę na ostrą kłótnię z nią), współpracowników, w tym szefa Casanovę oraz syna przyjaciół rodziców. 

     Co według Niny jest najlepsze w tej książce? Najlepsze jest to, że Bridget jest taka ludzka. Boryka się z takimi samymi problemami jak wiele kobiet na całym świecie. Jej postanowienia noworoczne szybką idą do kąta, chociaż stara się je ciągle odkurzać. Chce się pozbyć cellulitu (i okazuje się, że nie tylko Ty masz z nim kłopoty) stosując diety i masaże. Problemy sercowe to chyba jest jej drugie imię i cały czas ma pod górkę. Kiedy Bridget odnosi jakiś sukces, to Nina się z nią cieszy, a kiedy coś nie wychodzi, to jej współczuje i jest jej przykro. Prawie totalne zaprzyjaźnienie się z bohaterką, a to wszystko, dlatego że można się z Jones identyfikować. Widzimy, że jest człowiekiem takim jak każdy z nas i odczuwa to samo, co my w konkretnych sytuacjach. Poza tym jest zabawna, postrzelona i tak samo się guzdrze jak Nina, kiedy musi się spieszyć i wyjść o określonej godzinie, to wszystko nagle zaczyna robić wolniej.  

    Nina uważa, że można się czegoś z tej powieści nauczyć, a mianowicie:, „jeżeli nie możesz czegoś w sobie zmienić, pomimo usilnych starań, musisz spróbować, zaakceptować siebie taką, jaką jesteś”. Głową muru się nie przebijesz. Nie warto angażować całej energii w zmianę czegoś, czego się nie da zmienić. Warto oszczędzić sobie obsesyjnych myśli na dany temat i trochę odpuścić. Oczywiście nie chodzi Ninie o to, żeby zapuścić się w wyglądzie czy pozostawić swój paskudny charakter samemu sobie. W żadnym wypadku, trzeba pracować nad sobą, ale czasem ogarniają człowieka myśli niedające spokoju, np. „muszę zgubić jeszcze po centymetrze z każdego uda”, jednak nie udaje się to pomimo wielkiego wysiłku i ogromnych starań. Czy nie lepiej w takim momencie powiedzieć sobie: „Trudno, uda są, jakie są. Zrobiłam wszystko, żeby były inne, ale nie udało się”. Pamiętajmy, że ciężko dorównać photoshopowi.

    „Dziennik Bridget Jones” to książka dobra zarówno do pochłonięcia w jeden wieczór, jak i do powolnego delektowania się nią przy lampce wina. Jeszcze jeden znak zapytania krąży Ninie po głowie: „czy jest to pozycja odpowiednia dla mężczyzn”? Stwierdza, że jeśli jakiś Pan docenia romanse, a jest to romans, bo Bridget tylko miłość w głowie, to czemu nie, ale musi być przygotowany na sporą dawkę kobiecej logiki (co bardziej uszczypliwi mogliby powiedzieć, że kobieca logika = brak logiki) i kobiecego zamieszania.   

okładka: Wydawnictwo Zysk i S-ka
źródło okładki: zysk.com.pl   

wtorek, 4 marca 2014

Miliony much nie mogą się mylić. - „World War Z” Maxa Brooksa (2006)

    “Światowa woja zombie” to wcale niecienkie tomisko – 538 stron. Pomimo tego, że Nina dała sobie dwa tygodnie na przeczytanie tej książki nie zdołała jej skończyć. Zostało jej jakieś 100 stron. Nie myślcie sobie, że nie chciała doczytać do końca. Nic z tych rzeczy. Z całej siły swojej woli starała się tego dokonać, jednak każda myśl o tym odrzucała ją, na co najmniej 2 km od książki. Kiedy osoba kochająca czytać zamiast cieszyć się z lektury odczuwa raczej obrzydzenie i złość, to chyba nie jest to najlepszy znak. Tak właśnie było. Nina była zła na tę książkę i była nią rozczarowana, bo liczyła na coś zupełnie innego.

    Nie jest to horror jak można w kilku opiniach przeczytać. Nie ma w tej książce ani krztyny strachu i lęku, a tak właśnie według Niny powinny działać na człowieka utwory o zombie. Bardzo zabrakło jej terroru i chociaż nie lubi się bać – zaryzykuję nawet i powiem, że boi się bać – to liczyła na to, że z wahaniem będzie czytała każde kolejne zdanie, z obawy przed tym, co może tam zastać. Niestety, tak nie było. Była złość i irytacja, że jest to raczej książka historyczna. Niny to nie zaciekawiło ani trochę.

    Nie polubiła żadnego z bohaterów, bo jest ich za dużo i pojawiają się tylko na chwilę. Przedstawiają swoje wspomnienia, doświadczenia, historie i uciekają. Nie ma opcji, żeby kogoś polubić, a o przyjaźni i przywiązaniu to mogą tylko pomarzyć. Nikomu nie trzeba kibicować, ponieważ i tak wiadomo, że dana osoba przeżyła, skoro wiele lat później może o tej katastrofie mówić. Nie ma dreszczyku emocji. Nina nie boi się o tych ludzi, a szkoda. Jeśli nie wiedziałaby, że żyją to pewnie mocniej odbierałaby całą historię. Dziewczyna bardzo lubi identyfikować się z bohaterami książek. Lubi cieszyć się i smucić razem z nimi. W „World War Z” tego nie doświadczyła.

    Spośród czterystu trzydziestu stron, które przeczytała zaciekawiły ją dwa opowiadania. Powalająca liczba. Pierwsza historia należała do pułkownik Christiny Eliopolis, druga do Japończyka Kondo Tatsumi. Dlaczego akurat te dwie? Nie wiadomo. Może, dlatego że w nich działo się coś więcej niż w pozostałych? Nie liczcie, jednak na rewolucyjną dawkę akcji. Kiedy przychodzi Christinie zmierzyć się z dosyć sporą grupą zombie, autor nie zaszczyca nas przebiegiem tego zdarzenia. Wiemy, że kobieta będzie walczyć, a w następnym zdaniu już wiemy, że zombie "nie żyją". Brakuje tych szczegółów i detali. Nie oszukujmy się! Brakuje flaków – nie, żeby Nina była ich wielką fanką, ale tematyka zombie zobowiązuje.


    Zastanawiające dla Niny jest jedno: jak książka ta stała się bestsellerem. Czy fanom zombie podobało się? Każdy oczywiście ma prawo do własnej oceny i tak jak dla ludzi ekskrementy są obrzydliwe, tak samo dla much są fantastyczne. Jeśli w książce pojawiłoby się więcej z gry „Resident Evil” i serialu „The Walking Dead”, to pewnie byłaby dla Niny do przełknięcia, ale w tej formie, w jakiej jest nie zachwyca. A miała chętkę na tą powieść po obejrzeniu zwiastuna ekranizacji.

okładka: Zysk i s-ka
źródło okładki: sklep.zysk.com.pl   

wtorek, 18 lutego 2014

Sensacja dla najmłodszych. - „Przykry początek” Lemony Snicket właśc. Daniel Handler (1999)

    Po raz kolejny Nina skusiła się na książkę dla młodzieży. Przeczytała wcześniej kilka komentarzy osób dorosłych, które tę książkę zachwalają i postanowiła sama się przekonać, o co tyle szumu.

    „Przykry początek” to pierwszy tom cyklu „Seria niefortunnych zdarzeń”. Poznajemy w nim całkiem sympatyczne rodzeństwo: Wioletkę, Klausa i Słoneczko. Są oni bohaterami wszystkich części serii. Ich życie, po śmierci rodziców, staje się pasmem nieszczęść i niefortunnych przygód. W „Przykrym początku” dowiadujemy się o śmierci rodziców rodzeństwa Baudelaire i spotykamy się z ich nowym prawnym opiekunem, u którego rozgrywają się najważniejsze sceny powieści.

    Książka jest bardzo krótka (można ją przeczytać w godzinę, może dwie) i zanim Nina zdążyła wyrobić sobie o niej jakieś konkretne zdanie, to już czytała ostatnią stronę. Jedno jest pewne, mianowicie na pewno dziewczyna nie przeczyta kolejnych dwunastu części cyklu. Nie chodzi tu wcale o to, że książka była zła, ale raczej o to, że jest to w 100%, dla Niny przynajmniej, historia przeznaczona dla odbiorcy będącego jeszcze dzieckiem. Dorosłego raczej będzie irytować przebieg wydarzeń. Wszystko jest takie dziecięce: styl, w jakim książka jest napisana, myślenie bohaterów (no trudno się dziwić, są w końcu dziećmi). Doświadczony czytelnik często oczekuje czegoś więcej od lektury, niż tylko w miarę interesującej historii.

    Ninę strasznie denerwowały tłumaczenia niektórych wyrazów. Z początku nie przeszkadzało jej to, ba, nawet była tym zachwycona, ale po piątym takim wyjaśnieniu dostawała szału. Oczywiście jest to super sprawa dla dzieci, bo w ten sposób mają możliwość poznania, nauczenia się nowych słów i od razu wiedzą jak słowo to używać w zdaniu. Wygląda to mniej więcej tak: Janek zaśmiał się, odwrócił i poszedł w kierunku zachodzącego słońca z książką w ręku. „Książka” znaczy tu: „przedmiot złożony z kartek pełnych tekstu, na których opisane jest jakieś zdarzenie”.

    Dla małoletnich może to być wspaniała książka i Nina wierzy, że taka właśnie jest. Może jak będzie miała własne pociechy, to wtedy ponownie sięgnie po tę pozycję i będzie ją czytać razem z dziećmi. Muszą jednak być odporne na przykre rzeczy, które przytrafiają się Wioletce, Klausowi i Słoneczku, bo o tym jest cały utwór. 

okładka: Wydawnictwo Egmont
źródło okładki: lubimyczytac.pl

sobota, 15 lutego 2014

A teraz coś z zupełnie innej beczki. - „Tożsamość Bourne’a” w reżyserii Douga Limana (2002)

    Wydawać by się mogło, że ten film jest całkiem nowy. Nakręcony przecież po roku 2000, ale mamy już 2014 rok i po chwili zastanowienia okazuje się, że ma on już 12 lat. Jakże ten czas leci. I pomyśleć, że będąc dzieckiem myślało się, że w XXI wieku będziemy poruszać się latającymi samochodami, jak to było w bajce Jetsonowie.

    Wróćmy jednak do Bourne’a. Po kolejnym obejrzeniu tego filmu, okazało się, że z książką ma niewiele wspólnego. Jest tu bardzo dużo zmian i Nina nie poleca go osobom, które pragną poznać historię powieściowego Jasona. Do tego nadaje się tylko książka.

    W filmie Jason (Matt Damon) poszukiwany jest tylko przez swoich pracodawców. Ekipa Carlosa została całkowicie pominięta. Właściwie to Nina się nie dziwi, bo ileż można zmieścić treści w filmie dwugodzinnym. Rekonwalescencja Bourne’a po postrzale w Marsylii jest dużo krótsza i mniej burzliwa niż miało to miejsce w książce. Marie (Franka Potente) nie przypomina za bardzo pierwowzoru spod pióra Roberta Ludluma. Żadnym geniuszem ekonomicznym ani pracownikiem rządowym z Kanady nie jest, ale chyba ta babeczka z ekranu bardziej odpowiadała Ninie. Co do Jasona Bourne’a, to trudno się dziewczynie zdecydować, który jest lepszy. Ten książkowy jest bardziej podatny na urazy, przez co wydaje się być bardziej realny, ale ten filmowy w swojej, pewnego rodzaju, prostocie niesamowicie urzeka.

    Najlepsza scena? Paryż, Hotel Regina. Wielkie przygotowania do akcji „uzyskanie rachunku hotelowego Johna Michaela Kane” (tytuł roboczy). Najpierw Jason omawia z Marie cały przebieg, synchronizują zegarki, omawiają plan awaryjny, a kończy się zupełnie inaczej. Wszystko poszło niezgodnie z ustaleniami. Marie postanowiła działać na własną rękę, co całkowicie zadziwiło Bourne’a. Nie spodziewał się, że można niektóre sprawy załatwić w tak prosty i nieskomplikowany sposób. Dla Niny jest to po prostu wspaniałe.

    W plebiscycie na najgorszą scenę pierwsze miejsce zajmuje jedna ze scen końcowych. Jason trafia do biura Treadstone, gdzie konfrontuje się z Conklinem (Chris Cooper), a później z kilkoma kiepskimi agentami. W pewnym momencie bohater decyduje się zlecieć jakieś 3 piętra na zwłokach pewnego delikwenta, niczym Alladyn na swoim dywanie. Co więcej, w trakcie tego spadania strzela do kolejnego mężczyzny i trafia go w sam środeczek czoła i aż chce się krzyknąć „Czółko”! w przerwie między salwami śmiechu.     

    Cały film Nina ocenia na plus oczywiście. Nie ma w nim wiele przesady ani głupoty. Jednak nie można powiedzieć, żeby był dobrym odzwierciedleniem powieści. Sama amnezja Jasona i obecność Treadstone to za mało, ale o dziwo film nie odstraszył Niny swoją odmiennością i niezgodnością z książką. Musi być w nim to coś. Chyba, że chodzi o to, iż nie pierwszy raz oglądała ten film, a przecież spodobał jej się już przy pierwszym oglądaniu. 

źródło plakatu: filmweb.pl