wtorek, 29 października 2013

Pieniądze szczęścia nie dają? - „To nie jest kraj dla starych ludzi” Cormaca McCarthy’ego (2005)

    Nina zdecydowała, że wybierze się na wycieczkę zagraniczną. Jest stosunkowo młoda, więc nie było problemu z wpuszczeniem jej do tego kraju. Czekała tam na nią zupełnie inna przygoda niż się spodziewała. Udała się na pustynię, żeby polować z Llewelynem Mossem na antylopy (była temu przeciwna – biedne stworzenia), ale prócz zwierzaczków znaleźli jeszcze furę heroiny, ponad dwa miliony dolców i kilku nieżywych Meksykanów. Kasę zabrali. I to był błąd. Trzeba było zabrać też narkotyki.

    Książka od samego początku jest bardzo wciągająca. Przy pierwszym odczycie dziewczyna chciała tylko zerknąć na pierwsze 5 stron, a zatrzymała się dopiero jakoś na 40. To już dobrze zapowiadało lekturę. Szkoda tylko, że im dalej w treść tym mniej pasjonująca się stawała. Może nawet ciut przewidywalna? Dialogi – zwłaszcza między stróżami prawa – fatalne. A pomysł, żeby zostawić czytelnika samego z domyślaniem się, kto co powiedział jest jeszcze gorszy. Nie ma nic okropniejszego, kiedy człowiek musi cofnąć się do początku rozmowy i linijka po linijce analizować, kto jest autorem danego zdania. No nie pykło.   

    Powieść bywa momentami brutalna, nie jest, więc przeznaczona dla każdego. Jest też smutna, a czasem nawet lekko dla Niny straszna, bo psychopatyczny Anton Chigurh bardzo przypominał jej potwora z „Desperacji” Stephena Kinga, który nazywał się bodajże Tak. W książce znajdują się również fragmenty bardziej filozoficzne, ale one nie za bardzo do niej przemawiały. Nie żeby Nina była osobą bezrefleksyjną, ale nie zawsze cudze refleksje docierają do drugiego człowieka, nawet, jeśli są dobre i słuszne. 

    Krajobraz pustynny to jest to, co się jej podobało. Lubi od czasu do czasu znaleźć się w takim klimacie. Nie chciałaby oczywiście tam mieszkać, ale w książce to jej odpowiada. Cieszy ją, że akcja rozgrywa się w nieznanych jej miejscowościach, bo przecież nie wszystko musi się dziać w Nowym Yorku czy innym wielkim mieście. Podobno małe jest piękne.
Nina odnalazła nawet swoje ulubione słowo z tej książki. Czasem tak jest, że jakieś słowo lub fraza przypadnie człowiekowi do gustu i już sama jego obecność na stronie cieszy. Oczywiście może też być odwrotnie. Słowem Niny z „To nie jest kraj dla starych ludzi” jest: obrzynek (karabin lub strzelba z uciętą lufą). Mam tylko nadzieję, że nie świadczy to o jej ciemnych zamiarach i pragnieniach.

    Książka jest i dobra, i kiepska. Chyba wychodzi na to, że jest średnia. Warto po nią sięgnąć, jeśli chce się czegoś nauczyć. Pokazuje ona, bowiem, że nie warto być zachłannym, bo nasze życie może zamienić się w piekło. Nina nie chciałaby przechodzić takiego koszmaru, jakiego zakosztował Moss uciekając przed Chigurhem. Ja zresztą też nie i nie życzę tego nikomu.

O filmie przeczytasz tutaj.

okładka: Prószyński i S-ka
źródło okładki: lubimyczytac.pl

poniedziałek, 21 października 2013

Świat według kobiet. – „Małe kobietki” część 1 – Louisa May Alcott (1868)

    W zeszłym tygodniu spełniło się kolejne czytelnicze marzenie Niny (no może nie do końca, bo to dopiero tom pierwszy z dwóch). W końcu zdecydowała się zabrać za „Małe kobietki” i je przeczytała. Było to bardzo pozytywne doświadczenie, ponieważ książka jest zabawna i pouczająca.

    Przede wszystkim mówi się o niej, że jest książką dla dziewcząt, ale to nie znaczy, że dorosłe kobiety nie mogą jej przeczytać. Oczywiście mogą i pewnie w większości przypadków będą one zadowolone z lektury. Jeśli chodzi o chłopców lub mężczyzn, to oni również mają prawo zapoznać się z małymi amerykańskimi kobietkami. Nina nie lubi rozgraniczeń na książki chłopięce i te dla dziewcząt. Uważa, że każdy może czytać to, co mu się podoba i nie powinien obawiać się reakcji innych ludzi, gdy powie, że przeczytał coś z gatunku przeznaczonego dla płci przeciwnej. Trzeba jednak przyznać, że dziewczynom pewnie łatwiej czytać książki przygodowe niż chłopcom romanse.

    „Małe kobietki” romansem nie są. To książka opisująca życie matki i jej czterech córek, podczas gdy ojciec znajduje się poza domem (bierze udział w wojnie secesyjnej). Dowiadujemy się sporo o ich życiu codziennym, o obowiązkach i zabawach. Każda z dziewcząt ma swoje ulubione zajęcie, i tak Jo jest pisarką – amatorką, Beth pięknie gra na pianinie, Amy kocha rysować i rzeźbić figurki. Postacie bohaterek są bardzo dobrze nakreślone przez autorkę. Każda jest inna, ale razem się uzupełniają. Są jakby jednym organizmem i jak jedna z dziewcząt niedomaga, to reszta też jakby radzi sobie trochę gorzej.

    Jest to powieść o relacjach i więziach w rodzinie. O tym jak ważna jest wzajemna miłość i szacunek. O tym, że w życiu występują wzloty i upadki. O tym, że jak jest ciężko, to trzeba się wspierać, a jak przychodzą dobre chwile, to należy się razem radować. Nina czytając tę książkę, wspominała swoje dzieciństwo i jej relacje z rodzeństwem, i widziała podobieństwa w ich zachowaniu i zachowaniu dziewcząt spod pióra L.M. Alcott.

    Wielu ludzi uważa tę powieść za moralizatorską. Nawet, jeśli taka jest, to Ninie to nie przeszkadza. Dla niej książka zawiera raczej dobre rady, które po upływie tylu lat nadal są aktualne, a nie morały. Warto się jednak zastanowić czy czasem morał nie jest lepszy od banału, czy innej niedorzeczności.

    „Małe kobietki” nie są może arcydziełem literatury, jednak jest w nich coś takiego, że przyciąga do siebie wielu czytelników nawet po tych 145 latach. Trudno powiedzieć, co to dokładnie jest. Może chodzi o dobry styl autorki, może o chwytliwą historię, a może o ciepło rodzinne, którego każdy chyba pragnie, a które zostało w tej powieści przedstawione. Chyba będziecie musieli sami się przekonać, jeśli jesteście ciekawi, bo według Niny tych powodów jest wiele i każdego może ciągnąć coś innego. Jedno jest pewne, jest to wartościowa pozycja, ale chyba rzeczywiście bardziej dla płci pięknej, bo jakiego faceta będą interesowały losy dziewiętnastowiecznych kobietek.

UWAGA!
„Małe kobietki” mogą silnie oddziaływać na emocje. Raz możecie się śmiać, a za chwilę możecie być tak zdenerwowani, że będziecie chcieli skrócić nauczyciela Amy o głowę – Nina miała taką ochotę, gdy czytała historię dziewczynki i jej cytrynek.

okładka: Wydawnictwo MG
źródło okładki: wydawnictwomg.pl

poniedziałek, 14 października 2013

Pewnego razu w Bangkoku. – „Karaluchy” Jo Nesbø (1998)

    Powiada się, że z braku laku i kit dobry. „Karaluchy” nie są jednak kitem, ale całkiem przyzwoitym kryminałem, co po zeszłotygodniowym doświadczeniu cieszy Ninę, chociaż tytuł zachęcający nie jest.

    Autor zabiera czytelnika do Tajlandii, gdzie główny bohater ma przeprowadzić śledztwo w sprawie śmierci norweskiego ambasadora. Zwłoki dyplomaty odnajduje prostytutka w motelu o bardzo wdzięcznej, dźwięcznej i pasującej do stolicy sexturystyki nazwie: Olympussy (czyżby była to zbitka wyrazów: Olymp + pussy?). Już po tej jednej informacji można się chyba domyślić, że w książce będziemy świadkami zmagań z brudnymi, czasem aż zbyt brudnymi, i wstydliwymi problemami bohaterów.

    Kim jest główny bohater? To Harry Hole norweski detektyw. Został wybrany do tego śledztwa, ponieważ cieszy się on popularnością po udanej akcji w Australii. Można się do niego przywiązać, można go polubić, ale chyba najlepszym przyjacielem Niny nie zostanie, bo to miejsce nadal należy do Herculesa Poirot (oczywiście mowa tylko o tym gatunku). Dlaczego Harry nie jest lepszy? Bo jest przewidywalny i raczej stereotypowy. Wysoki, szczupły, barczysty, o niebieskich oczach, z dużym pociągiem do pana o imieniu Jim Beam. Brzmi jak opis większości filmowych policjantów.

    Powieść jest napisana dobrze, łatwo się ją czyta, przyjemnie i jest się ciekawym, co będzie dalej. Nie czyta się jej tylko po to, żeby ją przeczytać, skończyć jak najszybciej. Potrafi ona zainteresować i wciągnąć, więc poznaje się dalsze losy bohaterów z chęcią. Jest tak skonstruowana, że w sumie na 100% wiemy, kto zabił ambasadora, dlaczego i jakie towarzyszyły temu okoliczności dopiero, kiedy autor chce nam to przedstawić. Co prawda Nina domyślała się, kto za wszystkim stoi, ale dała się wyrolować. Co może denerwować, to to, że nie wszystko jest dopowiedziane. Nie każda scena jest skończona – takie dziewczyna miała wrażenie. Ale z drugiej strony może to i dobrze, bo czytelnik ma pole do popisu w wyobrażeniu sobie dalszej części. W książce występuje wielu bohaterów pobocznych i trudno ich wszystkich spamiętać, a co dopiero zakodować, kto jest kim, czym się zajmuje, jakie ma powiązania. Trzeba by chyba spisywać każdą postać, żeby to ogarnąć.

    Jeżeli ktoś liczy, że cała sprawa dotyczy tylko jednego nieboszczyka, to się przeliczy. Jeżeli ktoś ma nadzieję, że pojawi się więcej niż jeden trup, to niech te nadzieje go nie opuszczają, albowiem trzeba będzie jeszcze parę osób zbierać z podłogi. Inaczej mówiąc trup śle się gęsto.

    Nina myślała, że tytułowe karaluchy będą odgrywały większą rolę w powieści, ale widać nie zasłużyły sobie. Może autor za nimi nie przepada. Karaluchy mają tylko znaczenie metaforyczne. W książce jest mowa o tym, że na jednego karalucha, którego zauważymy przypada dziesięć, których nie zobaczymy. I tym optymistycznym akcentem Nina pragnie polecić „Karaluchy” fanom czytania, jako dobrą rozrywkę, zwłaszcza na zimne dni, żeby móc rozgrzać się w palącym słońcu Bangkoku.   

okładka: Wydawnictwo Dolnośląskie

piątek, 11 października 2013

Krokodyle łzy. - „Lektor” w reżyserii Stephena Daldry (2008)

    Po przeczytaniu książki, ale jeszcze przed obejrzeniem filmu Nina pomyślała sobie: „Jak ktoś wpadł na pomysł, żeby to sfilmować”? Właściwie nie ma się, co dziwić. Książka jest bestsellerem i wielu ludzi jest nią zachwyconych.

    Film jest raczej zgodny z książką, więc nie będziemy dziś rozwodzić się nad podobieństwami i różnicami. Okazało się nawet, że jest jakby ciut lepszy od powieści - szok!, ale nadal nie ma się czym zachwycać. Na czym polega ta lepszość, to trudno stwierdzić. Może na tym, że tu marnujemy tylko dwie godziny, a czytając książkę kilka dni? Jest nudny, dłuży się, jedynie Kate Winslet (Hanna) z jej talentem i umiejętnościami go ratuje, bo Ralph Fiennes (Michael) nie podołał, ale z takim bohaterem to miał trudną robotę.  

    Najśmieszniejsza scena rozgrywa się w pierwszej części filmu, kiedy Michael miał 15 lat. Chłopak wnosi Hannie wiadra z węglem do mieszkania, ma umazaną, czarną twarz i ręce, więc kobieta stwierdza, że on musi się wykąpać (Nina też się kąpie jak ma brudną twarz, a Wy?) i od tego zaczyna się romansik tej dwójki. Ta część historii, czyli „miłość” Hanny i Michaela, jest równie niesmaczna jak w książce. Jak Nina jeszcze raz usłyszy od kogoś, że jest to piękna, epicka miłość, to rozważy ona pochlastanie się, bo miłości według niej tam nie ma. Jest fascynacja i sex.  Wszystko mogłoby zaczynać się od części drugiej, jak chłopak jest na studiach.

    W różnych opiniach Nina czytała, że ludzie nie mogli powstrzymać łez. Jej ten film tak nie doświadczył, ale ma nadzieję, że ci, którzy płakali robili to na scenach z procesu, że płakali nad tragiczną śmiercią wielu Żydów. Jeśli nie, to dziewczyna nie wie skąd te słone krople wzięły się w ich oczach.

    W filmowym „Lektorze” został chyba wykorzystany limit na goliznę dla wszystkich filmów z całej epoki (no dobrze Nina nie wlicza w to klasycznych bezkostiumowców), tak samo jak w powieści ten sam limit autor osiągnął zwrotem: kochaliśmy się. „Cóż za głębia” – powiedziała do siebie z ironią i już nie dziwiła się, dlaczego w jej głowie gości wszechobecna pustka, kiedy myśli o tym filmie.


    „Lektor” Ninie nie podobał się pod żadną postacią. Być może jest zbyt przyziemna (głupia?), żeby dostrzec i zrozumieć piękno tego filmu i książki, jeśli takowe gdzieś się schowało. Gdyby ktoś z czytelników był zainteresowany lub zaintrygowany tym tytułem, to Nina zdecydowanie doradza skupienie się na filmie. Stracicie mniej czasu.
A teraz już kończymy. Wybaczcie, że o te kilka zdań szybciej, ale w głowie Niny od pewnego czasu krąży jeden cytat: „Kończ…waść! wstydu…oszczędź!”. I jak tu nie poddać się takiej sugestii?


O książce przeczytasz tutaj.

źródło zdjęcia: filmweb.pl

poniedziałek, 7 października 2013

Możliwa kozetka u psychoanalityka? – „Lektor” Bernhard Schlink (1995)

    Potrzebny był romans, żeby zachować kolejność gatunkową postów. Padło, więc na „Lektora”. Nie czytając recenzji, opinii czy streszczeń, żeby nie wiedzieć, czego się spodziewać, Nina zabrała się za książkę. Szału jednak nie było.

    Przede wszystkim powieść nie przedstawia pożądanego romansu. Dla Niny schadzki piętnastoletniego chłopaka i trzydziestosześciolatki są bardziej obrzydliwe niźli piękne. Co w ogóle Hanna, pani po trzydziestce, może widzieć w takim chłopczyku? Co ją w nim pociąga? Jeśli dorosła kobieta interesuje się nastolatkiem, to coś jest z nią chyba nie tak. Tak przynajmniej widzi to Nina. Powszechnie znane jest zjawisko odwrotne, czyli młodzi chłopcy interesujący się dojrzałymi kobietami. Z reguły na zainteresowaniu się kończy, a tutaj mamy regularny „romans” pomiędzy bohaterami. Dobrze, że w Niemczech (tam rozgrywa się cała akcja) wiek przyzwolenia na czynności seksualne wynosi 14 lat, bo inaczej można byłoby doszukiwać się w książce pochwały dla zachowań niezgodnych z prawem.

    „Lektor” to kolejna powieść, w której główny bohater irytuje czytelnika. Nina nie utożsamia się z nim, nie ma sympatii do niego, a o zaprzyjaźnianiu się to Michael, bohater, może tylko pomarzyć. Tak jak w pierwszej części książki można chłopaka zrozumieć, tak w drugiej i trzeciej, kiedy jest straszy, zaczyna stawać się postacią o niezrozumiałych rozterkach. Nie wiadomo czy czuje się oszukany przez Hannę, że nie opowiedziała mu o swoich działaniach podczas II wojny światowej, czy jest mu może wstyd, że pokochał kogoś takiego jak ona, kogoś z taką przeszłością. W tym momencie drogi czytelniku powinieneś się chyba dowiedzieć, że akcja powieści rozpoczyna się w 1958 roku. Hanna miała 17 lat, kiedy wojna się rozpoczęła i podczas swojego trwania wzbogaciła kobietę o kilka mało chwalebnych czynów.

    Jedyną mądrą rzeczą (jaką Nina zapamiętała) jest stwierdzenie bohatera, że rodzice nie powinni mieć prawa do odebrania dziecku poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji, a tak dzieje się niestety podczas rozwodów. Michael uważa, że tak być nie może, ale jednak z żoną się rozwodzi.

    Po przeczytaniu książki Nina postanowiła sprawdzić, jakie krążą o niej opinie. Najpierw pojawiły się same pochlebne, zachwalające, w których autorzy rozpływali się nad powieścią. Na szczęście znalazły się też opinie negatywne, bo dziewczyna zaczynała już myśleć o sobie jak o dziwaczce, która jako jedyna nie uważa książki za piękną, wzruszającą i pouczającą. Powoli chciała już nawet umawiać się na wizytę u terapeuty, bo to może z nią jest coś nie tak, a nie z bohaterami. A może to tylko nazwisko autora, kojarzące się z angielskim shrink (psychiatra, psychoanalityk), nakierowało ją na takie tory myślenia?

    Podsumujmy krótko, bo co tu dużo mówić. Pomimo tego, że czyta się dosyć łatwo i szybko, to „Lektor” nie wciąga. Dużo słów a mało treści. Jeśli miał być to epicki romans to nie wyszło. Jeśli miała być to książka historyczna, to też raczej nie wyszło. Czy jest to lepsza historia od „Zmierzchu”? To już musisz sam ocenić czytelniku, jeśli jesteś ciekawy.  

okładka: Wydawnictwo Muza
źródło okładki: muza.com

piątek, 4 października 2013

Wszędzie te układy. - „Trzej muszkieterowie” w reżyserii Paula W.S. Andersona (2011)

    Kilka dni temu Nina nawet nie wiedziała, że powstała nowa wersja filmu o muszkieterach. Można powiedzieć, że ucieszyła się z faktu, że nie musi sięgać po jakąś staroć. Teraz uważa jednak, że lepiej byłoby gdyby tej wiedzy nigdy nie zdobyła i nie musiałaby tej wersji oglądać.

    Od czego zacząć? Mówi się, że najlepiej zaczynać od początku, ale początek zalicza się do rzeczy, które nie przypadły Ninie do gustu. Zacznijmy, więc od tego, co się jej spodobało, żeby zacząć dobrze. Nie ma tego dużo także … także tego. Ciekawe były wstawki a’la rysunkowe, które przedstawiały postacie. Później na tej liście można znaleźć konie, które niestety występowały w zbyt małej liczbie, a na koniec mała perełeczka, król Ludwik XIII. Jest to najlepsza rola męska, żeńska i nijaka w całym filmie. Brawa dla aktora – Freddiego Foxa.

    Przyszedł wreszcie czas na rozpisywanie się i narzekanie na wszystko, co było złe, kiepskie czy słabe. Po pierwsze, ten film wygląda jakby chciał mieć styl i dowcip wzięty prosto z „Piratów z Karaibów”, ale go nie ma. On nie śmieszy. Wprowadził tylko Ninę w zażenowanie. To mu się udało trzeba przyznać. Po drugie, ma tyle wspólnego z powieścią, co Nina z byciem maniakiem samochodowym, czyli prawie nic. Nie znajdziecie w tym filmie dobrego odwzorowania książki. To jest jakby nowy twór tylko, że z takimi samymi bohaterami i tłem historycznym, a to trochę mało nie sądzicie? Po trzecie, wspomniany już sam początek. Atos (Matthew Macfadyen), Portos (Ray Stevenson), Aramis (Luke Evans) we współpracy z Milady! (Mila Jovovich) próbują włamać się do skarbca, w którym przechowywane są plany wynalazków Leonarda da Vinci. Takiej współpracy nie było, o skarbcu i wynalazkach nawet nie wspominajmy. Tak, ten początek zupełnie jak z filmu o Jacku Sparrowie. Kolejnym mankamentem są efekty specjalne. Ogólnie, jako efekty są pewnie dobre, Nina się nie zna, ale one nie pasują do „Trzech muszkieterów” Dumas. A efekty spowalniające (slow motion), to już naprawdę zakrawają o pomstę do nieba. Wszystko to jest zbyteczne.

    Nina chciałaby pochylić się na dłużej nad postacią Milady. Z powieści dowiadujemy się, że owa dama, kiedyś była związana z Atosem, ale to było zanim został on muszkieterem, więc Portos i Aramis jej nie znali, a w filmie proszę! Znają się doskonale. Cóż za brednie. Rzeczą zupełnie nie do wyobrażenia jest scena, gdzie Milady walczy ze szpadą w dłoni z bodajże czwórką przeciwników. Ahahaha! Nawet, jeśli walczyłaby z jednym gwardzistą, to już byłaby przesada i to gruba. Milady wykonująca jakieś przedziwne akrobacje: tu podskoczy, tu wygnie się jak Keanu Reeves w „Matrixie”, tu opuści się na linie niczym Tom Cruise w „Mission Impossible”. Szał. Zastanawiające jest, dlaczego coś takiego zostało dodane. Czy twórcy stwierdzili, że skoro Mila ma już doświadczenie z poprzednich filmów („Szósty element”, „Resident Evil”) to może warto to wykorzystać? Skąd w ogóle pomysł, żeby to pani Jovovich grała Milady? Mała zagadka została wyjaśniona. Okazało się, że aktorka jest żoną reżysera filmu. Takie zjawisko ma nawet swoją nazwę - nepotyzm. Zapytacie pewnie skąd taki atak na tę aktorkę ze strony Niny. No cóż, Nina po prostu uważa, że ona nie pasuje do tej roli.

    Często jest tak, że film nie oddaje w pełni książki, ale sam w sobie jest dobry. W tym wypadku tak nie jest. Jest słaby jak piwo typu radler, albo jak Niny bicepsy. Zakończmy dzisiejsze rozważania słowami Koheleta: „marność nad marnościami i wszystko marność”.

O książce przeczytasz tutaj. 

plakat: Monolith Films
źródło plakatu: filmweb.pl