poniedziałek, 25 listopada 2013

Inny świat w „naszym” świecie. - „Dziwny przypadek psa nocną porą” Marka Haddona (2003)

    „Dziwny przypadek psa nocną porą” miał być powieścią detektywistyczną, ale okazało się, że wcale tak nie jest. Nina, zanim jeszcze zaczęła czytać, wyczuła pismo nosem, ale zaufała innym użytkownikom Internetu i znów się na tym przejechała.

    No dobrze, zaczyna się rzeczywiście jak kryminał. Mamy zamordowanego, mamy śledczego i zalążek dochodzenia, ale nie o to w tej książce chodzi. Odnalezienie mordercy jest tylko dodatkiem, przez który poznajemy głównego bohatera. Pamiętajmy, więc że nie ważne jak się zaczyna, nie ważne też jak się kończy, ale ważne jak się sprawa ma cała. Dla Niny „Dziwny przypadek psa…” jest bardziej czymś w rodzaju psychologicznego obyczaju, zwłaszcza, że zabójca sam z siebie przyznaje się do popełnionego czynu w połowie książki.

    Jest to dosyć specyficzna powieść, w której narratorem i głównym bohaterem jest młody Christopher chory na autyzm. To on właśnie postanawia wcielić się w rolę detektywa, ale istnieje wiele czynników, które uniemożliwiają mu wykonywanie tej pracy w 100%, takich jak na przykład: lęk przed nieznanym czy ojciec zakazujący prowadzenia podobnych praktyk. W trakcie swojego śledztwa udaje mu się odkryć to, czego nawet nie szukał i czego, dla jego dobra, nie powinien był odnaleźć, a mianowicie rozwiązania tajemnic rodzinnych, które będą powodem niemałych problemów. Z opowieści chłopaka dowiadujemy się, co lubi (kolor czerwony, matematykę, psy) i czego nie lubi (kolor żółty i brązowy, przytulanie, dotykanie, brak organizacji). Christopher mieszka sam ze swoim tatą, ponieważ mama nie żyje. On chodzi do szkoły specjalnej, a ojciec prowadzi małą firmę.

    Niektóre rozdziały teoretycznie można pominąć, jak rozdział o liczbach pierwszych, bo nie wnoszą niczego do samej fabuły. Jednak, jeśli tak zrobimy to nie poznamy Christophera w pełni, a to byłoby niekorzystne. Żeby zrozumieć jego samego musimy spojrzeć na niego jego oczami. Ludzie chorzy na autyzm postrzegają świat inaczej niż reszta, żyją jakby w innej rzeczywistości. Powstało już kilka fantastycznych filmów, których bohaterami byli autyści („Rain Man”, „Jestem Sam”), ale o powieść o tej tematyce chyba trudno, ale na szczęście jest „Dziwny przypadek psa nocną porą”, który jest dobrym sposobem na poznanie świata autystycznego dziecka.

    Ninie nie podobało się w książce, to, że autor zdradził, kto jest mordercą w „Psie Baskerwilów”. Ona jeszcze tego nie czytała! Zakończenie też nie jest jej wymarzonym, bo pokazuje, że jeden popełniony błąd może skomplikować całe, wydawałoby się, poukładane życie. Ktoś chciał dobrze dla Christophera, postąpił źle, ale nie wiedział jak inaczej mógłby się zachować w sytuacji, która go zastała. Pomimo, że cały czas temu komuś zależało na Christopherze, to jednak ten jeden błąd sprawił, że ktoś trzeci, ktoś, kto się „wypiął” na chłopca, wydaje się być lepszym. Iście dołujące, nieprawdaż?

okładka: Wydawnictwo Świat Książki
źródło okładki: lubimyczytać.pl

piątek, 22 listopada 2013

Sorry seems to be the hardest word. Najtrudniej mówić przepraszam. - „Love story” reżyseria Arthur Hiller (1970)

    Wczoraj wieczorem Nina ponownie spotkała się z Oliwerem I Jenny. Tym razem jednak nie musiała wyobrażać sobie jak wyglądają, ale miała ich jak na widelcu na ekranie telewizora. W rolę Jennifer Cavilleri wcieliła się Ali MacGraw, a Oliwera Barretta zagrał Ryan O'Neal.

    W zasadzie nie ma się czego czepiać, bo film jest prawie identyczny z książką. Nie ma większych zmian, różnic, niczego ważnego nie wycięli. Właściwie nie ma się, co dziwić, bo książka jest taka krótka, że usunięcie kilku scen wiązałoby się ze skróceniem czasu trwania filmu do mniej więcej pół godziny.

    Warto zaznaczyć, że adaptacja bardziej zasługuje na przymiotnik „love” (miłosny) niż powieść. W sumie nie było to trudne do uzyskania, bo jak już pisaliśmy książka nie zasługuje na niego wcale. Inaczej się o miłości pisze, a inaczej się ją przedstawia w filmie. Z przedstawianiem romansu w filmach jest o tyle łatwiej, że atmosferę można podbić wieloma czynnikami. Odpowiednia muzyka, romantyczna sceneria i utalentowani aktorzy potrafią zdziałać cuda. W książce mamy tylko słowa i potrzeba niemałych umiejętności autora, żeby stworzyć z nich zapierające dech w piersiach, rozczulające, romantyczne sceny.

    W filmie brakowało Ninie dwóch rzeczy. W książce był taki fragment, kiedy Oliwer uronił kilka łez w ramionach swojego ojca, a tutaj tego momentu nie ma. A szkoda! bo to był taki fajny pozytywny akcent w ich relacjach. Tworzyło to pewną nadzieję na przyszłość. Druga sprawa, to to, że brakuje jakiegoś spoiwa w scenach. Czasem Nina miała wrażenie jakby niektóre sceny były pocięte i od tak sobie wrzucone. Może nie powinna się dziwić, bo w powieści też tak było, ale miała nadzieję, że zobaczy to poprawione, zmienione, ulepszone.

    Podsumujemy dość nietypowo, bo już teraz, a nie na samym końcu. Ostatni akapit będzie należał do rozmyślań nad jednym zdaniem. Konkludując, film jest ok. Nadaje się do obejrzenia, ale szału nie ma. Nie było wzruszenia, ale był romans w dobrym wydaniu. Dialogi zaczerpnięte w całości z książki. Chyba, że było na odwrót skoro najpierw powstał scenariusz :) Panie pewnikiem chętnie obejrzą „Love story”, bo to całkiem sympatyczny film jest.

    W książce i w filmie pojawiła się taka wypowiedź: „jeśli kochasz, to nie musisz mówić przepraszam”. Dla Niny jest to dosyć kontrowersyjne. Przecież jak kogoś kochamy i wyrządzimy mu krzywdę, to tym bardziej chcemy go przepraszać za to, co zrobiliśmy, no chyba że nie jest nam przykro, to wtedy nie ma co mówić. Czy może mówimy tak tylko, dlatego że chcemy się poczuć trochę lepiej, chcemy poprawić swoje samopoczucie po tym jak wyrządziliśmy komuś krzywdę? Czy to jest tylko taki samolubny gest? Ale weźmy na przykład mężczyznę, który bije swoją żonę, ale bardzo ją kocha (na swój sposób, ale jednak kocha), to czy to znaczy, że nie musi jej przepraszać? Albo, jeśli siostra ugryzie swojego brata, bo ten nie chciał się z nią bawić, ale przecież go kocha, to czy to znaczy, że nie powinna przeprosić? Nina zauważyła, że wielu ludzi jest zachwyconych tym niemalże poetyckim stwierdzeniem, lecz nie jest pewna czy zastanowili się nad nim, choć trochę. Możliwe, że tak (nikogo nie osądzamy) i stwierdzili, że jest to słuszne postępowanie. W takim wypadku Nina prosi o przedstawienie wniosków, „za”, bo ona jakoś nie potrafi ich dostrzec. Poza tym sama lubi i chciałaby być przepraszana, kiedy ktoś źle ją potraktuje. 

O książce przeczytacie tutaj.

źródło plakatu: filmweb.pl

poniedziałek, 18 listopada 2013

Nadzieja umiera ostatnia. – „Love story” Erich Segal (1970)

    1. Jennifer Cavilleri - studentka college’u Radcliffe, miłośniczka muzyki klasycznej i córka piekarza włoskiego pochodzenia. 2. Oliwer Barrett IV - student college’u Harvarda, odnoszący sukcesy hokeista i syn wpływowego ojca. Właściwie wszystko tych dwoje dzieli, ale jakimś cudem udaje im się w sobie zakochać.  

    „Love story” jest to bardzo krótka książka. Można ją przeczytać w jedno popołudnie, co ułatwia również lekki styl. Czyta się, więc szybko, łatwo i przyjemnie. Narracja pierwszoosobowa bardzo dobrze się spisuje w tego typu utworach. O wszystkich wydarzeniach opowiada nam Oliwer, co według Niny jest dosyć odważne, bo romanse, historie miłosne zwykle kojarzą się z opowieściami kobiet. No i to by było chyba wszystko z zakresu „dobre”.

    Dla Niny niewyobrażalna jest sytuacja, w której lekarz mówi o chorobie współmałżonkowi, a nie mówi o niej osobie chorej. Chory ma żyć w nieświadomości? I może jeszcze to dla jego dobra? Ten pomysł bardzo jej się nie spodobał. Nie zdradzamy w tym momencie tajemnic i sekretów zawartych w powieści Ericha Segala, ponieważ czytając pierwszy akapit książki będziecie wiedzieć, że coś wydarzyć się musi. Właściwie to nawet wydaje nam się mało prawdopodobne, żeby ktoś nie znał przebiegu tej historii, ale na wszelki wypadek szczegółów nie opisujemy.

    Książka uczy nas też czegoś wartościowego, a mianowicie, że nie warto prowadzić wojen z rodzicami. Lepiej się pogodzić, bo i tak najprawdopodobniej w końcu któraś strona pęknie i już dłużej nie będzie mogła wytrzymać w takim położeniu, albo najzwyczajniej w świecie ktoś będzie potrzebował pomocy, opieki, wsparcia (finansowego).

    Opowieść miłosna - to za dużo powiedziane. Miłości w tej książce jest tyle, co kot napłakał. Jeśli ktoś poszukuje uniesień czy wzruszeń w powieściach, to niech lepiej sięgnie po jakiś inny tytuł. Podejrzewam, że w Harlequinach jest tego więcej niż w „Love story”, bo tutaj „z uniesień pozostało mi uniesienie brwi, a ze wzruszeń - wzruszenie ramion”. (Jacek Podsiadło) Nina uważa, że książka powinna nosić tytuł „Story”, ponieważ obecny tytuł oszukuje i daje nadzieję. Nadzieję, której Nina miała pod dostatkiem, ale ta nadzieja umarła wraz z ostatnim zdaniem powieści, a Nina nie dostała nic w zamian.


    „Love story” to bardziej szkic, mocno rozbudowany plan powieści. Może jest tak, dlatego że najpierw powstał scenariusz filmowy. Nikt jednak nie chciał tego nakręcić, więc agent poradził autorowi napisanie książki. Może ciężko mu było wyjść poza ramy tego, co już opisał w scenariuszu. Dziwi nas, jakim cudem książka stała się tak znana i kochana na całym świecie. 

okładka: Wydawnictwo ISKRY
źródło okładki: lubimyczytac.pl 

piątek, 15 listopada 2013

Kapitol w kolorach tęczy. - „Igrzyska śmierci” w reżyserii Gary’ego Rossa (2012)

    Dziś mamy przed sobą poważne zadanie. Nie jest łatwo pisać o ekranizacji bestsellerowej powieści, uwielbianej przez masy. Naciski ze wszech stron, presja narzucona na Ninę przez nią samą. Haha! Żartuję. Piszemy tylko prawdę i opisujemy odczucia Niny. Bez względu na panujące trendy.

    Filmu raczej nie można zaliczyć do grona arcydzieł, ale nie jest też beznadziejny, na szczęście. Tak jak książka jest bardziej tworzony z myślą o młodzieży. Nie wyobrażam sobie, żeby rodzice Niny z chęcią go oglądali. Jednak ona sama chyba prędzej obejrzy ekranizacje kolejnych części zamiast je czytać, ale nie jest to jeszcze przesądzone, ponieważ lubi wiedzieć, co zostało zmyślone, a co przedstawione zgodnie z powieścią.

    Adaptacja jest dobrym odwzorowaniem książki, ale jest kilka zmian, które jednak wcale nie psują fabuły, a nawet ją polepszają. Po pierwsze, bardzo dobrze, że twórcy zdecydowali się pokazać, co dzieje się poza areną igrzysk. W ten sposób możemy zaglądnąć do Dystryktów i Kapitolu, możemy być świadkami buntów i układów. W książce narracja pierwszoosobowa nie pozwalała na takie wędrówki. Po drugie, brakuje kilku wymuszanych pocałunków i przytulanek. Gdyby ich ilość w filmie miała się zgadzać z ilością książkową zakochana para musiałaby chyba, co dwie minuty poddawać się miłosnym obrzędom. No nie o to chyba chodzi, więc dzięki Bogu, że nam tego oszczędzili.

    Istnieją również zmiany, które Ninie nie spodobały się za bardzo. Zabrakło jej Haymitcha (Woody Harrelson), który spada ze sceny podczas dożynek w Dystrykcie 12. To mogłaby być scena filmu, bo jeśli zostałaby zrobiona z należytą pieczołowitością byłaby komiczna. Upadki innych są przecież takie zabawne, oczywiście, jeśli nie dzieje się nikomu żadna krzywda. Filmowcy okazali się niezwykle łaskawi dla zwycięscy Igrzysk i ochronili go od masakrycznego zmęczenia. W książce Suzanne Collins opisuje, że był skrajnie wycieńczony i padał na twarz. Może podczas kręcenia filmu obawiali się o kontuzje podczas upadania? Zwycięzca również za mało traci w porównaniu do książki. Chociaż jak zastanowić się nad tym dłużej, to ta jego strata czyni z niego jeszcze większego ciula. Może jednak dobrze, że tak go w filmie oszczędzili. Nikt by go nie lubił pewnie.

    Początek filmu, kojarzy się Ninie z obozem koncentracyjnym. Właściwie z przywozem nowych więźniów do obozu. (Nie chodzi tu oczywiście o scenę w lesie, ale o ten fragment po). Wszyscy idą poważni, przestraszeni, niepewni tego, co się stanie. Jest szaro, ponuro, smutno. Na twarzach nie ma uśmiechów, ni krztyny radości czy zadowolenia. Dosyć przytłaczający jest ten moment filmu. Z kolei gest szacunku w Dystrykcie 12, czyli ucałowanie trzech palców dłoni, wskazującego, środkowego, serdecznego i wyciągnięcie ręki do góry, przywodzi na myśl apel z czasów hitlerowskich i tłumne oddanie czci najbardziej znanemu Niemcowi w historii. Różnica jest taka, że w Dystrykcie 12 unoszą lewą rękę, a Heil Hitler (lub „dotąd olejną”, jak kto woli) pokazuje się prawą.  

    Przyszedł czas na podsumowanie (jak ten czas szybko leci). Film z gatunku akcja dla młodzieży. Oczywiście dla wszystkich fanów cyklu o Katniss Everdeen i dla tych ciekawych, którzy mają ponad dwie godziny czasu wolnego i nie wiedzą, co z nim zrobić. Na koniec jeszcze tylko takie małe spostrzeżenie. Zauważyliście, że często jak ktoś opisuje przyszłość to ubiera ludzi w dziwne stroje, a na głowy nakłada cudaczne fryzury we wszystkich kolorach? Mieszkańcy Kapitolu są właśnie takimi ludźmi z przyszłości.

O książce przeczytasz tutaj.

źródło plakatu: filmweb.pl

poniedziałek, 11 listopada 2013

Ludzie nie zombie i chcą żyć. - „Igrzyska śmierci” Suzanne Collins (2008)

    Panem. Totalitarne państwo na terenach dzisiejszych Stanów Zjednoczonych. Podzielone na 13 Dystryktów i stolicę zwaną Kapitolem. 13 Dystrykt został zniszczony po przegranym powstaniu mieszkańców przeciw Kapitolowi. Władze Panem na pamiątkę zwycięstwa stolicy, a za karę dla obywateli 12 okręgów organizują co roku Głodowe Igrzyska. Z każdego Dystryktu losuje się dwóch uczestników – dziewczynę i chłopaka – w wieku od 12 do 18 lat. Trybut, bo tak nazywa się zawodnik, musi udać się do Kapitolu i tam wziąć udział w starciu na śmierć i życie z pozostałymi uczestnikami, a wygrać może tylko jeden.

    Książka jest wciągająca, ale dopiero jakoś od połowy, od momentu rozpoczęcia Igrzysk. Pomimo tego jest to pozycja bardzo przewidywalna. Przewidywana do szpiku kości. Od pierwszych stron wiadomo jak książka się skończy. Może nie wiadomo w 100%, ale tak mniej więcej, z naciskiem na więcej. Nie wiem czy przymiotniki: wciągająca i przewidywalna się wzajemnie nie wykluczają, ale skoro Nina takie miała odczucia, to nie pozostaje mi nic innego jak o tym napisać. Ciężkie jest życie sekretarza.

    „Igrzyska śmierci” napisane są stylem młodzieżowym i nie każdemu, kto wyszedł z okresu dojrzewania będzie to odpowiadać. Współczesne książki przygodowe różnią się od tych starych, klasycznych, które można czytać od dzieciaka do wieku sędziwego. W powieści znajdzie się też coś dla romantyczek, a mianowicie wątek miłosny, ale nie jest on powalający. Brakuje w nim pewnej nutki i przez to chyba trochę fałszuje.

    Ninę w książce denerwowała główna bohaterka. Chyba kiepsko, co? Katniss jest sprawna, silna, odważna, świetnie strzela z łuku, poluje po mistrzowsku, czyli krótko ujmując mega wymiataczka. Przy jej przyjacielu Gale’u nie jest to tak uderzające, ale gdy postawimy przy niej innego bohatera, niejakiego Peetę Mellarka to Katniss jest niemal superbohaterką. On potrafi się kamuflować i nosić ciężary. Ona jest niemalże żeńskim odpowiednikiem Beara Gryllsa. On jest uczuciowy. Ona jest wyrafinowana. Przypominała trochę Ninie bohaterkę z „Jutra” Ellie (też jej nie lubiła).

    Czego można się nauczyć z książki? Przede wszystkim, że ludzie, jeśli da im się tylko możliwość mogą być tak okrutni i parszywi, że dla dobrego widowiska są w stanie poświęcić życie 23 osób. Przed rozpoczęciem czytania Nina jakoś chyba nie do końca uzmysławiała sobie jak straszna jest taka sytuacja, ale w końcu to do niej dotarło. Żeby wygrać Igrzyska trybuci musieli się nawzajem powybijać i trudno ich tu oceniać, bo nie wiadomo jak my zachowalibyśmy się w takim położeniu. Każdy przecież chce żyć. Nie jesteśmy zombiakami, którym jest wszystko jedno.

    „Igrzyska śmierci” są hitem wśród nastolatków i niech tak będzie, jeśli im to pasuje, ale dla dorosłego, dojrzałego czytelnika może czegoś w niej brakować, żeby ogłaszać ją super powieścią. Czy Nina przeczyta pozostałe dwie części tej historii, która według niej jest skończona tego nie wiadomo. Ma ona jednak nadzieję, że autorka nie będzie nigdy rządzić żadnym krajem, bo kto wie, co wymyśliłaby dla swoich „poddanych” na obchody jakiegoś święta.

okładka: Wydawnictwo Media Rodzina
źródło okładki: mediarodzina.pl

poniedziałek, 4 listopada 2013

Wiersz wierszowi nierówny. – „Przygody Toma Bombadila” J.R.R. Tolkiena (1962)

    Kto by się spodziewał, że „Przygody Toma Bombadila” okażą się zbiorem wierszowanych opowiastek? Z pewnością nie Nina. Miała nadzieję na rozbudowaną historię jednej z epizodycznych postaci z „Władcy pierścieni”. Chciała móc zakwalifikować książkę do przygodowych, ale sprawa się „rypła”.  

    Z szesnastu wierszy, które znajdują się w tym zbiorze, tylko trzy traktują o Tomie Bombadilu. Warto jednak sięgnąć po tę książkę, chociaż dla samych tych trzech utworów. Ninie najbardziej podobał się pierwszy, czyli – uwaga zaskoczę Was – „Przygody Toma Bombadila”. Dwa pozostałe: „Tom Bombadil płynie w świat”, „Kamienny Troll” też są świetne. Ale właściwie należałoby wyjaśnić, na czym ta świetność polega. Głównie chodzi o to, że są zabawne, lekko napisane i w sumie bardziej kojarzą się z bajkami niż z wierszami. Czytając je Nina przypominała sobie takie utwory jak: „Lokomotywa”, „Pan Maluśkiewicz”, „Spóźniony słowik” i wiele, wiele innych.

    Z utworów niemówiących o Tomie najciekawsze okazały się: „Jak Człek z Księżyca za późno poszedł spać”, „Jak Człek z Księżyca zszedł za wcześnie”, „Perry Winkle” i „Ostatni statek”. One też bardziej przypominają bajki. Często jak człowiek słyszy słowo „wiersz”, to od razu kojarzy mu się szkolne podejście do poezji, że trzeba określić podmiot liryczny, rymy, nie rymy i oczywiście najważniejsze, co autor miał na myśli (np. uschnięty liść może być metaforą jego nieszczęśliwej miłości, kiepskiego życia, wypalenia zawodowego, ale w sumie może też być tylko uschniętym liściem). Nina ma dokładnie takie skojarzenia, kiedy myśli o poezji, dlatego nie brała na warsztat tych utworów ze zbioru, które tego by wymagały, bo 1) nie jest w tym dobra, 2) nie chciała sobie psuć przyjemności z czytania, 3) stwierdziła, że nie jest jej to do szczęścia potrzebne. Najbardziej, więc odpowiadały jej te wiersze typowo opowiastkowe.

    Już w zasadzie nie można więcej napisać, bo treści utworów nie chcemy zdradzać, by nie odebrać Wam przyjemności z czytania. Zachęcamy do lektury, jeśli chcecie wiedzieć jak Bombadil pokazuje każdemu gdzie jego miejsce, albo chcecie pobawić się podmiotami lirycznymi. Dziś jest czas krótkiego czytania dla Was i czas krótkiego pisania dla mnie, ale przecież tak krawiec kraje jak mu materii(ału) staje.

źródło okładki: goodreads.com

piątek, 1 listopada 2013

Do zakochania jeden krok. - „To nie jest kraj dla starych ludzi” w reżyserii braci Cohen (2007)

    Ta sama pustynia, to samo polowanie, te same pieniądze i narkotyki, ale wrażenia trochę inne. Nina miała nadzieję, że film jej się spodoba i że będzie lepszy od książki. Jej marzenia się spełniły. A teraz poczekajcie chwileczkę, muszę pozbierać Ninę z podłogi, bo jeszcze się nie ogarnęła, a musi mi przecież pomóc pisać. Nie mogę odwalać za nią całej roboty.

    Nie ma wielu odstępstw od książki. W zasadzie to tylko kilku rzeczy brakuje, albo raczej osób, a poza tym jest naprawdę wierny książce. W filmie brakuje kilku stróżów prawa, agenta z Wydziału Narkotykowego, dziewczyny, która podróżując autostopem, trafiła na Llewelyna i paru Meksykanów. Nieobecność tych postaci niczego nie zmienia, więc nie jest to w żadnym wypadku minus. Za plus trzeba policzyć dialogi między Bellem a jego zastępcą, które w książce mogły być niejasne, a w filmie nabierają kolorów, kiedy widzimy, że zastępca jest lekko nieogarnięty i może głupio gadać. No i właściwie to nie ma już, o czym pisać, ale Nina postara się wykrzesać z siebie jeszcze kilka zdań.

    Film jest hipnotyzujący – podsłyszane stwierdzenie – i zapada w pamięć. Jest chyba bardziej powalający od książki. Co prawda, na filmie nie mamy pokazanych zmasakrowanych ciał, tak jak było to opisane w książce, ale obraz chyba jednak bardziej uderza. Wszystko jest takie realistyczne i takie bardzo namacalne. Taka sytuacja mogłaby spotkać każdego i Ninie wydaje się, że ten film to pokazuje i przez to chyba tak bardzo wpływa na człowieka i nim wstrząsa.

    Czy interesuje Was obsada? Mam nadzieję, że tak. Aktorzy są chyba najlepiej dobrani jak tylko można. Anton Chigurh (Javier Barden) – brak słów. Pasuje idealnie. Już po pierwszym spojrzeniu ma się pewność, że mamy się do czynienia z psychopatą. On nawet nie musi nic mówić. Wystarczy, że patrzy, że jest, że wygląda jak wygląda. Nina myśli, że Oskar dla Javiera – najlepszy aktor drugoplanowy – jak najbardziej zasłużony. Tommy Lee Jones, jako szeryf Bell i Woody Harrelson, jako Carlson Wells również spisali się dobrze, ale postać Chigurha jednak je przyćmiewa. Ale to dobrze, bo on jest w pewnym sensie najważniejszy w tej historii. Do Josha Brolina, który wcielił się w Llewelyna Mossa Nina ma jedno, ale: „powinien być młodszy, ale poza tym jest spoko”.  

    Sceny, które najbardziej utrwalają się w głowie, to te z udziałem Chigurha. Pierwsza scena z filmu jest straszna, a jednocześnie niesamowita i Nina już wiedziała, że ten film będzie dobry, że warto go oglądać, że będą nerwy pomimo tego, że zna się całą treść. Kolejna scena, która jakoś utkwiła w głowie dziewczyny: stacja benzynowa, Chigurh i mężczyzna za ladą. Majstersztyk! Wszystko odbywało się tak, jak sobie wyobrażała, czytając książkę tylko było jeszcze lepsze. Tak realne, że stwierdziła, że bałaby się pracować na stacji benzynowej na odludziu. Siedziała na sofie, zaciskała pięści, przygryzała górną wargę i z niecierpliwością oczekiwała finału, choć doskonale wiedziała jak to się skończy. Po prostu emocje sięgają zenitu.

    Film w swojej prostocie jest chyba doskonały albo prawie doskonały. Kto widział ten rozumie, kto nie widział niech obejrzy, a kto widział i nie rozumie niech zobaczy jeszcze raz. Zdecydowanie polecamy.

P.S. Nina chyba zakochała się w tym filmie podczas pisania tego tekstu.

O książce przeczytasz tutaj.

źródło okładki: filmweb.pl