poniedziałek, 29 lipca 2013

Pobawmy się łopatą. - "Buszujący w zbożu" J.D. Salingera (1951)

    Wczoraj Nina doznała niemałego szoku. Weszła na książkowy portal internetowy i chciała odznaczyć „Buszującego w zbożu”, jako książkę przeczytaną. Pod opisem książki znajdują się oceny innych czytelników i pierwsza ocena sprawiła, że Nina zamarła z otwartą ze zdziwienia buzią. Jedna gwiazdka na dziesięć możliwych. Totalny zgon. Skąd taka reakcja zapytacie. Moi drodzy, to wszystko wynika z tego, że Nina uważa tę książkę za bardzo dobrą, przyznała osiem gwiazdek. Nie jest nudna, jest dobrze napisana, a problemy w niej zawarte są nadal aktualne. „Jest to takie dziwne, że dla jednego coś jest beznadziejne, a dla drugiego coś jest rewelacyjne” – pomyślała.

    Głównym bohaterem jest nastoletni Holden Caulfield. Zostaje wydalony z kolejnej prywatnej szkoły średniej. Miał zostać w internacie do przerwy świątecznej, jednak po bójce z jednym z chłopaków ze szkoły wyjeżdża do Nowego Jorku. W ciągu kilku dni spotyka go bardzo wiele przyjemnych i mniej przyjemnych rzeczy. Poznajemy jego rodzinę, przyjaciół i wrogów z opowieści, którymi Holden nas obdarza. Dowiadujemy się, czego nie lubi, a co lubi. Przedstawia nam swoje plany, pomysły, które często podsumowuje stwierdzeniem typu: „taki ze mnie wariat”.

Postać Holdena jest opisywana, jako buntownicza i prowokacyjna. Nie zostawiajmy go jednak z takim wyrokiem na całe życie. Trzeba zastanowić się, dlaczego taki jest. Nic nie bierze się z powietrza. Diagnoza typu: to był nastolatek, każdy nastolatek przechodzi okres buntu, tak jest i kropka, jest zbyt wielkim uproszczeniem. Dla Niny Holden nie jest królem buntowników. Owszem pali, pije alkohol, nie ma chęci do nauki, przez co wyrzucają go ze szkoły. Według Niny jest też niepewny siebie. Gdy prostytutka przychodzi do jego pokoju hotelowego, on nie jest już taki odważny i skory do działania, jaki klasyczny buntownik by tak zrobił? Nie chce wrócić prosto z Pencey, prywatnej szkoły, do domu i przyznać się, że go wylali. Buntownik powinien mieć w nosie to, co myślą rodzice. A może trzeba się zastanowić czy buntowniczy rzeczywiście znaczy zły. Buntownik to nie to samo, co awanturnik. Holden buntuje się przeciw głupocie, kłamstwu, fałszywości. Czy można taką postawę nazwać nieodpowiednią?

„Buszujący w zbożu” to nie jest książka, w której wszystko mamy podane na tacy. Oczywiście można ją tak odebrać, ale w ten sposób pozbawić się można osobistych refleksji nad nią. Czytanie tej książki to zabawa, śmiech i szukanie ukrytych treści między wierszami. Pamiętajmy, że czasem sens jest głębszy niż może się wydawać, więc trzeba się do niego dokopać i łopata bardzo się przyda.


Nina w żadnym wypadku nie chce wam sprzedać swojej ideologii na temat tej powieści, chce was zachęcić tylko do myślenia, bo nie wszystko musi być prawdą z tego, co nam mówią lub piszą. Nie wszystko musi tak wyglądać jak ktoś nam powie. Jeśli ktoś ocenia książkę na 1, to nie znaczy, że zrobią tak wszyscy. Jeżeli mówi się, że Holden Caulfield jest buntownikiem i prowokatorem, a Ty widzisz to inaczej i masz argumenty, żeby poprzeć swoją tezę, to nie znaczy, że źle zrozumiałeś książkę. To znaczy, że odrobiłeś lekcję samodzielnego myślenia, a Nina uważa, że do takiej lekcji zachęca nas autor „Buszującego w zbożu”.

okładka: Wydawnictwo Iskry

źródło okładki: lubimyczytac.pl

piątek, 26 lipca 2013

Kiedy alien poznał Sally. Yyyy Melanie. – „Intruz”, reżyseria Andrew Niccol (2013)

    Po przeczytaniu książki Nina bardzo chciała obejrzeć ten film i tak też zrobiła. Nie była nim zachwycona, ale też nie była bardzo rozczarowana. Czas trwania to 2 godziny 10 minut bodajże. Nie ma, więc tragedii. Dłużyć się może osobom, które nie poszukują romantyzmu w filmach, które nazywa się filmami science-fiction. Tak jak książka jest romansem osadzonym w świecie kosmitów, tak ekranizacja również jest głównie romansem.

    Cóż, już prawie tradycją staje się, że Nina opisuje, co jej się podobało, a co nie koniecznie. O to w końcu jej chodzi. Chce przedstawić Tobie lekkie porównanie filmu z książką. Co zostało zrobione lepiej, a co gorzej. Zacznijmy może od plusów.

   Wujek Jeb jest doskonały. Nina wyobrażała go sobie mniej więcej w ten sposób, w jaki został przedstawiony. Jest to bardzo ciekawa postać. Chodzi cały czas po jaskiniach ze swoją dubeltówką i pilnuje porządku, zwłaszcza po pojawieniu się Wagabundy w ich gronie. Nie jest to postać pierwszoplanowa, ale jest to rola świetnie odegrana. Może lepiej nawet od ról głównych? Jeśli chodzi o grę aktorską, to szału nie ma, ale jest lepiej niż w „Zmierzchu”. Jakoś to tak wszystko naturalniej wygląda w „Intruzie”. Nie często zdarza się, żeby jakaś zmiana podobała się Ninie, a tu proszę, coś się znalazło. No dobrze, jest bardziej dodatek niż zmiana, ale zawsze. W książce dowiadujemy się, że pola w jaskiniach są oświetlane za pomocą luster zamocowanych na ścianach. W filmie dodali bardzo fajną rzecz. Lustra były odwracane, żeby nie było widać z powietrza, helikoptera, żadnych refleksów, odblasków. Nie mogli dać się złapać przez łowców przecież. Taki mały zabieg, a dodał do historii trochę realizmu i wiarygodności. Ninie podobała się jeszcze muzyka, co prawda nie ma ona związku z książką, ale o wiele lepiej ogląda się film z dobrą muzyką niż bez niej. Bardzo przyjemny jest moment, kiedy film się już kończy i przechodzi we wpadającą w ucho piosenkę. Sprawia to, że widz nie chce wychodzić jeszcze z kina, albo nie chce wyłączać telewizora. Niestety ścieżka dźwiękowa odtwarzana utwór po utworze może wydawać się lekko psychodeliczna.

    Minusy? „Czemu prawie zawsze jest ich więcej niż plusów”? – zastanowiła się bohaterka bloga. Jest to trochę zastanawiające, bo film sam w sobie nie jest zły. Odpowiedź jest jednak prosta. Z reguły bardziej podoba nam się to, czego doświadczyliśmy najpierw. No dobrze, Ninie nie podobało się, że film jest utopią za książką, ale co mieli biedni filmowcy z tym zrobić. Najbardziej jednak dziewczynie brakowało rozwinięcia relacji między Wagabundą a jednym z ukrywających się w jaskiniach mężczyzn. Wychodzi z filmu na to, że zakochali się w sobie tak o, od niechcenia. Trochę razem pracują, chwilę rozmawiają i już. Ni z gruchy, ni z pietruchy. W książce jest to bardzo rozbudowany wątek. Można by to ulepszyć, rezygnując ze sceny z udziałem Aarona i Brandta jak jechali po zaopatrzenie. Kompletna nieprawda, tak w powieści nie było. Ninie brakowało też wątku Kyle’a i Jodi. Nic do samej fabuły nie wnosi, ale troszkę ociepla wizerunek faceta. Został jeszcze jeden minus do rozdania. Otrzymują go ludzie odpowiedzialni za obsadę, za bardzo źle dobraną aktorkę do roli Wandy. Nie przypominała ona zbytnio anioła. Malutka była, owszem, ale można jej było, chociaż włosy na blond przefarbować, żeby upodobnić ją do książkowego modelu.

    Podsumujmy, zatem. Nie jest to film, nad którym można rozmyślać po obejrzeniu. Nina nie pomyślała o nim: „O, jaki wartościowy film”. Można powzdychać sobie: „Och! Jaka ta ich miłość jest piękna. Też taką chcę”, choć tak raczej tylko panie zareagują. Jest to przyzwoity romans na wieczór, dość dokładnie oddający fabułę z książki pod tym samym tytułem. 

O książce przeczytasz tutaj.  

ulotka filmu: Monolith Films
źródło ulotki filmu: kinówki.pl

poniedziałek, 22 lipca 2013

A zwłoki były w dołku. – „Morderstwo na polu golfowym” Agathy Christie (1923)

    Nina nie uważa za konieczne trzymać w tajemnicy, kto zostanie zabity, bo że ktoś padnie z czyjeś ręki to chyba oczywiste. Pomyślała, że w kryminałach ważniejsze jest, kto zabił i jak do tego doszło, a tego z pewnością nie zdradzi. Nie można odbierać czytelnikowi tego zaskoczenia, kiedy już dowiaduje się, kto jest mordercą, a on myślał przecież zupełnie inaczej. „Bo z Christie nigdy nic nie wiadomo” – to są słowa Niny. W tym momencie Nina zaśmiała się w duchu. Czyżby uważała, że nikomu nie uda się rozwiązać tej zagadki samemu?

    Paryż. Herkules Poirot (czyt. Pwa’ro), wraz ze swoim przyjacielem Arthurem Hastingsem udaje się do posiadłości państwa Renauld po uprzednim otrzymaniu listu od milionera Paula Renauld z prośbą o przybycie, ponieważ ów milioner obawia się, że ktoś ma zamiar nastawać na jego życie. Gdy docierają na miejsce okazuje się, że pan domu już nie żyje. Został znaleziony na polu golfowym w wykopanym dole. Żona pana Renauld opowiada, że męża porwało w nocy dwóch Chilijczyków, ją zaś związano i zostawiono w sypialni. No i w tym momencie może rozpocząć się śledztwo. Ale kto mógł coś takiego zrobić? Czy wszyscy są podejrzani? Żona pana Renauld, jego syn, ogrodnik, ktoś ze służby, a może ktoś zupełnie nieznany? Chyba każdy będzie musiał się tego dowiedzieć sam. Nina była jak zwykle zaskoczona. Starała się analizować wszystkie dowody, wszystkie rozmowy, ale książka to nie zagadka logiczna, którą można rozwiązać. Tu niektóre informacje wychodzą na jaw na samym końcu.
Żeby nie było tylko o morderstwie, autorka dodała niezwykle interesujący wątek miłosny. Coś przyjemnego spotka Hastingsa w tej powieści. Właściwie, co by to była za książka bez dobrego romansu.

    Dziewczyna siedziała z długopisem w ręce i mówiła do siebie, że trudno pisać o książce, o której za dużo powiedzieć nie można, żeby nie zdradzić tego, co powinno być odkrywane w czasie czytania. Można napisać za to o bohaterze. Kim jest Herkules Poirot? Jest on belgijskim byłym oficerem policji, a obecnie prywatnym detektywem mieszkającym w Anglii. Nina mówi o nim, że jest to taki „stary wyga”. On robi wszystko po swojemu. Dla niego ważne są rzeczy, które dla innych detektywów, zwłaszcza młodszych, nie są istotne. Poirot ma zawsze rację. On nawet jak się myli to i tak ma rację, niemniej jest to postać, którą się lubi, jest to postać sympatyczna, z doskonałymi manierami.

    Co może być złe w tej książce? To może fakt, że jest monotonia w każdej z książek Agathy Christie i w tej też? Ciągle jakieś morderstwa. Nuda.

Haha! Żart oczywiście. Christie jest jedną z mistrzyń gatunku i tak jak możemy czasem powiedzieć o autorach jednego gatunku, że zaczynają przynudzać, tak w tym wypadku to jest wykluczone. „Morderstwo na polu golfowym” nie jest przewidywalne, fabuła jest jak zwykle lekko zagmatwana, więc trzeba zaangażować szare komórki, żeby wszystko sobie w głowie poukładać. Nina zdecydowanie poleca osobom lubiącym kryminały. Jeśli ktoś nigdy kryminałów nie czytał to jest to świetna okazja, żeby się przekonać czy jemu to odpowiada, bo w końcu, od kogo zaczynać jak nie od Christie.  

O filmie przeczytasz tutaj.  

okładka: Wydawnictwo Dolnośląskie
źródło okładki: publikat.pl/wydawnictwo-dolnoslaskie.html

piątek, 19 lipca 2013

Let's do the Twist! - "Oliver Twist" w reżyserii Romana Polańskiego (2005)

    Nie wiedzieć czemu Nina miała opory przed oglądaniem tego filmu. Zabierała się za niego kilka razy i zawsze znajdowało się coś innego, lepszego do robienia. Przyszedł taki dzień, w którym musiała się wreszcie uporać z ekranizacją „Olivera Twista”. To było kilka dni temu. Pomyślała sobie: „Muszę! Albo dziś, albo wcale”. Położyła się na łóżku i zaczęła oglądać.

    Okazało się, że do połowy była to niemal perfekcyjna ekranizacja.  Potem troszkę się posypało, ale w zasadzie dla osób, które nie czytały książki nie ma to znaczenia. Z kolei ci, którzy czytali mogą mieć pretensje za dokonane zmiany, jednak filmy są zdecydowanie krótszym przekaźnikiem informacji od książek i trzeba zmieścić się z reguły w czasie pomiędzy 1,5h a 3h. Nie można, więc przedstawiać wszystkiego z dokładnością do przecinka.

    To, co się Ninie najbardziej podobało, to kreacja Fagina. Był perfekcyjnie odrażający, perfekcyjnie okropny. Zdecydowanie nie chciałaby spotkać kogoś takiego w swoim życiu, nawet, jako przechodnia. A co miał powiedzieć biedny Oliver? On musiał z nim przecież mieszkać.  Trochę przypominał dziewczynie Gandalfa z „Władcy Pierścieni”, ale to tylko z wyglądu, bo charaktery to obaj ci bohaterowie mają zgoła odmienne.
Fantastycznie została zobrazowana obłuda urzędników zarządzających sierocińcem. Scena, w której widzimy siedzących przy stole, objadających się wspaniałościami grubasów i jednocześnie nadzwyczaj oburzonych prośbą Olivera o dokładkę marnej z wyglądu, w smaku pewnie też, papki – pierwsza klasa.  


    To, co się nie podobało, to już wspomniane zmiany w treści. Bill Sykes zabiera Olivera na misję, podczas której mają obrabować dom pewnego jegomościa. W powieści pojawia się tu zupełnie nowa postać, nowa rodzina w zasadzie, jest też zmiana otoczenia. Nina ma świadomość, że wprowadzenie do filmu tylu nieznanych postaci i poprowadzenie tego wątku wg. książki znacznie wydłużyłoby całe dzieło. Niemniej takie sytuacje mogą denerwować, zwłaszcza, jeśli czekało się na ten moment i było się ciekawym jak to ekipa filmowa zademonstruje.
Bill Sykes nie wydawał się dziewczynie za bardzo groźny, przypominał jej bardziej jednego z uczelnianych wykładowców. Jak tu bać się tego typa, skoro widząc go myśli się o zabawnych sytuacjach związanych z nauczycielem akademickim? Naturalnie nie wszyscy widzowie będą mieli takie skojarzenia, ale jeśli są tu opisywane myśli i opinie Niny to nie można tego nie napisać.
Ostatnia rzecz, dosyć dziwna, to pojawienie się pewnego bohatera i jakby brak przedstawienia go widzowi. Toby Crackit nagle ukazuje się na ekranach, a Nina nie może sobie przypomnieć sytuacji, w której byłaby mowa, że ktoś taki istnieje, ani przed jego pierwszym wystąpieniem, ani po. Przeważnie imiona pojawiają się kilka razy, żeby odbiorca mógł zapamiętać i zapoznać się z postacią. Czyżby zapomnieli o tym?


    Podsumowując, Nina nie uważa czasu spędzonego przy filmowym „Oliverze Twis(t)cie” za czas stracony. Nawet cieszyła się, że mogła to obejrzeć i stworzyć własną opinię na ten temat. Książka jest według niej lepsza, ale jeśli ktoś uważa, że jest za gruba, za mało ciekawa, żeby ją czytać, …, to film dosyć dokładnie przedstawia całą historię.

A teraz zapraszamy wszystkich do Twista, Olivera Twista.

O książce przeczytasz tutaj.

źródło plakatu: filmweb.pl

poniedziałek, 15 lipca 2013

Skradzione życia - "Intruz" Stephanie Meyer

    To było gorące popołudnie, kiedy Nina skończyła czytać „Intruza”. Leżała w cieniu na ogrodzie. Odłożyła książkę na bok i zastanawiała się nad końcówką. Zastanawiała się, co myśleć o tej książce w ogóle. Miała kilka zdań na jej temat.
    
    Ogólnie jej zdanie na temat „Intruza” przedstawia się następująco: „Jest to książka z rodzaju utopijnych”.  Główna bohaterka jest jedną z obcych istot, które kolonizują Ziemię. Jednak, żeby tu mieszkać potrzebują ludzkich ciał, więc je zajmują. Hmmm. W tym momencie Nina zadała sobie pytanie: „Jak pierwszy alien zamieszkał w człowieku skoro, żeby zasiedlić ludzkie ciało potrzeba pomocy osób/obcych trzecich”? Może przeoczyła tę kwestię w książce, może było to wyjaśnione. Jeśli nie ma wytłumaczenia to nie byłoby to dla Niny zaskakujące. Uważa ona, że autorka bywa czasem niespójna i nielogiczna. Wróćmy do książki, bo za bardzo bohaterka nam się tu rozwodzi.
Ziemią zamieszkują przybysze z kosmosu i czynią ją lepszym miejscem niż była za panowania ludzi. Nie ma śmierci z powodu chorób, bo wszystko można wyleczyć, nie ma wojen, wszyscy sobie ufają, nikt nie kłamie i jest pięknie. Grupa ocalałych ludzi przyjmuje do swojego grona Wagabundę (bohaterkę książki, która zmaga się ze wspomnieniami i aktualnymi myślami właścicielki ciała, Melanie, można powiedzieć, że ma rozdwojenie jaźni) i zaczynają ją traktować jak przyjaciela. Utopia pełną gębą, choć trzeba przyznać pani Meyer, że pomysł dość oryginalny. 
    
    Książka okazała się dla dziewczyny bardzo wciągająca. Namiętnie czytała rozdział za rozdziałem, bo a nóż coś by się wyjaśniło w kwestiach romantycznych. Tak romantycznych. „Intruz” to zdecydowanie romans a nie sci-fi. Drogie Panie, jeśli obawiałyście się tej fantastyki w książce, Nina uspokaja, bo z tego działu to są tu tylko obcy, więc jest to do przełknięcia dla istot niezaprzyjaźnionych z tym gatunkiem.
Są dwa główne wątki miłosne. Jeden oczywisty, wręcz banalny – miłość Melanie i Jareda. Coś w stylu Belli i Edwarda ze „Zmierzchu”. Drugi rozwija się w czasie. Ta miłość kształtuje się dłużej, nie dzieje się to tak rach, pach, ciach, przez co może wydawać się to dojrzalsze, poważniejsze. To jest uczucie pomiędzy Wagabundą a jednym z ocalałych ludzi, musi, więc ono sprostać wielu przeciwnościom.
Nina zdecydowanie wolała tę drugą parę. Może, dlatego że nie była tak podobna do zmierzchowej, a może, dlatego że nie lubiła postaci Melanie, a może tak po prostu bardziej jej odpowiadała.

    Muszę powiedzieć Wam, że Nina podchodziła do „Intruza” z dużym dystansem. Obawiała się stuprocentowej powtórki ze „Zmierzchu”. Nie żeby „Zmierzch” był zły, ale druga taka sama historia byłaby kiepska. „Intruz” okazał się trochę lepszy.  Jest to przyjemna opowiastka o miłości, dobra do przeczytania i odprężenia się, oderwania się od codzienności. Jednak, jeśli Stephanie Meyer chciałaby wydać kontynuacje, a o takich planach się słyszy, to Nina nie będzie chciała po nie sięgnąć i ich czytać. Dlaczego? Bo ta historia została już opowiedziana do końca i ewentualne dalsze ciągi według Niny byłyby tylko nabijaniem portfela autorki, tak jak w przypadku słynnej „Sagi Zmierzch”. Tylko pierwsza część była wystarczająco dobra, a kolejne dziewczyna przeczytała tylko z ciekawości, ale do tego doszła po latach, niestety. Wpadła w wszechogarniający zmierzchoszał i czytała wszystko jak leci.

    Po tych przemyśleniach Nina mogła wstać, nalać sobie lemoniady i położyć się w słońcu, żeby troszkę się opalić i nie być już bladą jak przysłowiowa ściana.


To wszystko na dziś. Zaglądajcie do nas, komentujcie, dzielcie się wrażeniami. 

O filmie przeczytasz tutaj.

okładka: Wydawnictwo Dolnośląskie
Źródło okładki: publicat.pl/wydawnictwo-dolnoslaskie.html

poniedziałek, 8 lipca 2013

Złodziejem być! - "Oliver Twist" Karola Dickensa (1838)

    Któż nie zna Karola Dickensa i jego „Opowieści wigilijnej”? Ale zaraz, chwileczkę to nie o tym będzie mowa. Dlaczego taki żart na początek? W tym miejscu musi zostać opowiedziana pewna króciutka anegdota i wszystko będzie jasne, chyba. Czytając „Olivera Twista” Nina mniej więcej do połowy książki zastanawiała się, kiedy on w końcu zacznie ten balet ćwiczyć. „Co?! Dziewczyno to był przecież Billy Elliot”. Cóż, w końcu spłynęło na nią to olśnienie, lepiej późno niż wcale mówią. Publikacja tego to taki mały prztyczek w nininy nos, żeby nie myślała, że jest taka genialna.

    Cała historia opisana w książce jest ciekawa i Ninie się podobała, choć po chwilowym zastanowieniu doszła do wniosku, że słowo „podobała” nie bardzo pasuje do tego dzieła. W „Oliverze Twiście” spotykamy się z biedną sierotą, tytułowym Oliverem. Jego matka umiera krótko po porodzie, ojciec jest nieznany. Chłopak zostaje, więc wychowankiem sierocińca w prowincjonalnym, angielskim miasteczku. Warunki w nim panujące [w sierocińcu] nie są sprzyjające rozwojowi dziecka. Wychowankowie otrzymują minimalne racje żywnościowe, a prośba o dokładkę jedzenia skutkuje oburzeniem i karą. Nikt sierotami się nie przejmuje, są oni wyrzutkami społeczeństwa, których trzeba utrzymywać za państwowe pieniądze. W rodzinach, do których trafiają traktowani są, jako siła robocza. Oliver również trafia do takiej rodziny, od której pewnego dnia ucieka.
Po czmychnięciu z domu adopcyjnego chłopak udaje się do Londynu. Tam nie wiedzie dużo lepszego życia. Zostaje przygarnięty przez bardzo dobrze zorganizowaną grupę złodziei, którzy przyuczają go do swojego fachu.


    Ninie było przykro prawie przez cała książkę, ponieważ wszystko układało się tak, że Oliver nie mógł być szczęśliwy. Można nawet powiedzieć, że wszystko się nie układało. Wpadał z deszczu pod rynnę. Stare historie się za nim ciągnęły.  Dziewczyna tak sobie pomyślała, że te ciągnące się za Oliverem sprawy obrazują sytuacje, w które ludzie się wplątują. Jeśli ktoś wdepnie w coś złego, to trudno się potem z tego wykaraskać, a jeśli się uda to i tak te zmory z przeszłości czasem go dopadną.

    Sceneria w większości nie napawa optymizmem. Deszcz, błoto, brud, szarość. To potęguje wszechobecną biedę i beznadzieję w życiu Olivera. „Oliver Twist to z pewnością nie jest kolorowa bajeczka dla dzieci, ale to klasyka warta poznania nawet, jeśli w pewnych momentach trzeba mieć stalowe nerwy”. – tak powiedziała sobie Nina, sama do siebie, jednego ranka zaraz po przebudzeniu. 

   Nina chciałaby wiedzieć czy lubicie klasykę czy wolicie nowości?

okładka Wydawnictwa Zielona Sowa
źródło okładki: lubimyczytac.pl

czwartek, 4 lipca 2013

Czy dużo zawsze znaczy dobrze? - "Całe zdanie nieboszczyka" miniserial (1999)

reżyseria: Igor Maslennikov
w roli głównej: Marta Klubowicz
  
    Po trzech odcinkach Nina powiedziała wreszcie dość i była pewna, że nie obejrzy już żadnego. Postanowiła jednak po kilku dniach, że zachowa się profesjonalnie i dokończy oglądanie serialu.  No dobra, była jeszcze ciekawa roli Domogarowa. Właściwie tylko on trzymał ją przy tym filmie.
    
    Żeby nie zaczynać od złych stron przedstawione zostaną pozytywy ekranizacji. Jednym głównym plusem jest wierność oryginałowi. Wszystko rozgrywa się mniej więcej tak jak w powieści Joanny Chmielewskiej pod tym samym tytułem. Jest wiele dialogów wprost książkowych. Naturalnie są pewne odstępstwa, jak na przykład zmiana miejsca pobytu Joanny podczas rekonwalescencji, z Włoch na Grecję. Nie jest to zmiana wpływająca niekorzystnie na film, miejsce to, bowiem nie ma dla fabuły najmniejszego, według Niny, znaczenia. Oprócz drobnych zmian spotkać można również sceny zupełnie książce obce. Jednak to też w niczym nie przeszkadza. Chyba, że pomyślimy w ten sposób: dodatkowe sceny to dodatkowy czas, czyli serial zostaje wydłużony, ale o tym później.

    Nina czytając „Całe zdanie nieboszczyka” stworzyła w swojej głowie małe portrety pamięciowe postaci. To, co zobaczyła w tym filmie, zwaliło ją z nóg i to nie dlatego, że wszystko było tak jak sobie wyobraziła. Najwięcej zastrzeżeń co do obsady miała przy bohaterach odmiennej jej płci.
Po pierwsze, blondyn z szajki, z którym Joanna spotyka się w samolocie po porwaniu. Nina wyobrażała sobie go, jako przystojnego mężczyznę, a tutaj mamy (chciała powiedzieć zakapiora, ale stwierdziła, że nie wypada) mało atrakcyjnego faceta.
Po drugie, Szef. Tez miał być blondyn, a z tego, co Ninie wiadomo siwizna nie jest odcieniem blondu, ale co ona tam wie. Filmowy Szef nie wydawał się też być w najbardziej interesującym wieku, a co dopiero być ideałem mężczyzny.
Po trzecie, Diabeł. Według dziewczyny Diabeł to nie jest ten typ mężczyzny, który ogląda telewizję w podkoszulce i szelkach. Być może ona już przesadza, ale ma tak zakorzeniony w głowie obraz tego bohatera, zupełnie różny od przedstawionego w filmie, że trudno jej być obiektywną.
Po czwarte, podrywka Joanny z Taorminy/Grecji. Tutaj Nina przyznaje plus. W tej roli pojawia się Aleksandr Domogarow. Oczywiście blondyn. Pojawia się w odcinku 6, a znika już na początku odcinka 7. (A Nina tak długo czekała na ten epizod, który okazał się taki króciutki. Na szczęście przyniósł wiele uśmiechu i serduszko też mocniej zabiło).
Jeśli chodzi o obsadę w ekranizacjach to Nina ma swoje na ten temat zdanie: „Jeśli jest napisane, że facet jest przystojny, a kobieta ładna to niech tacy będą w filmie”. Nieugiętą dziewczyna, nie ma litości.

    Na koniec bohaterka tego bloga chce dodać, że bardzo nie lubi dubbingowanych filmów, a ten taki jest. Muzyka przy zmianie miejsca akcji np. z Danii wracamy do zamku Chaumont jest strasznie odpychająca, a utwór rozpoczynający odcinek jeszcze bardziej. Długość całego serialu nie jest zachęcająca. Jest to 10 pięćdziesięciodwu minutowych odcinków mało wartkiej akcji, przez co wszystko bardzo się ciągnie i nie ogląda się tego dobrze. W trakcie oglądania ostatnich odcinków Nina zajmowała się wszystkimi czynnościami, które tylko pozwalały jej słyszeć, a spoglądała na ekran raz po raz.

    „Książka jest zdecydowanie lepsza”. Taki jest końcowy osąd Niny.

    A Wy macie zdanie na ten temat?

Chcecie wiedzieć co Nina sądzi o książce? Zajrzyjcie tutaj.

źródło plakatu: fdb.pl