poniedziałek, 30 września 2013

Raz, a dobrze. - „Trzej muszkieterowie” Aleksandra Dumas (1844)

    Wiele lat temu Aleksander Dumas oczarował Ninę „Hrabią Monte Christo” i „Czarnym tulipanem”. Pomyślała, więc: "Czemu nie miałabym przeczytać jego chyba najbardziej znanej powieści"? Nie dostrzegła żadnych przeciwwskazań i czym prędzej pobiegła po jeden egzemplarz.

    Pierwszą rzeczą, która zaczęła dziewczynę zastanawiać podczas czytania był tytuł. Dlaczego właściwie nie jest on związany z głównym bohaterem, czyli z d’Artagnanem? Tytułowi muszkieterowie, z pewnością każdemu znani, Atos, Portos i Aramis w „główności” bohaterów są za młodym d’Artagnanem, ale to od nich zaczyna się rozmyślania o treści po przeczytaniu samego tytułu.

    Zapoznając się z treścią „Trzech muszkieterów” rozpoczynamy ciekawą, pełną przygód i wcale nie krótką przygodę w towarzystwie dzielnych, mężnych, szalonych, wesołych i wplątujących się w kłopoty czterech mężczyzn. No dobrze, najpierw wędrujemy tylko z Gaskończykiem d’Artagnanem, który pragnie zasilić szeregi muszkieterów królewskich. Udaje się, więc do Paryża gdzie ma spotkać się z panem de Treville, kapitanem muszkieterów. Po drodze zatrzymuje się w pewnej oberży, w której znajduje się tajemniczy jegomość naśmiewający się z konia młodego bohatera. D’Artagnan pouczony przed wyjazdem przez ojca, żeby stawał do walki z każdym, który go obrazi nie czekał ani chwili. Niestety ta potyczka nie zakończyła się po jego myśli. Od tej pory młodzieniec szuka zemsty na tajemniczym człowieku z blizną. Dociera w końcu do Paryża gdzie w dość nietypowy sposób zaprzyjaźnia się ze wspomnianymi już muszkieterami, Atosem, Portosem i Aramisem. Dopiero wtedy rozpoczynają się prawdziwe przygody bohaterów. Czasem można się pogubić w licznych ich poczynaniach i można nie spamiętać wszystkich pomniejszych epizodów, ale główne wątki raczej nie powinny nikomu zniknąć z oczu.

    Aleksander Dumas potrafi przybliżyć czytelnikowi historię XVII wiecznej Francji. Tło historyczne powieści jest jak najbardziej autentyczne. Francją rządził Ludwik XIII, jego żoną była Anna Austriaczka. Książę Buckingham podobno naprawdę zakochany był w królowej francuskiej. Kardynała Richelieu nie trzeba chyba przedstawiać. Nina nie uważa siebie za osobę kompetentną, aby opisywać dokładniej owe tło historyczne, więc pozostanie przy tej krótkiej notatce.

    Książka jest zdecydowanie godna tego czasu, który Nina poświęciła na jej przeczytanie. Nie dość, że jest dobrą rozrywką, to jeszcze zachęciła ją do zgłębienia wiedzy historycznej, nie tylko Francji. Owszem jest to niezła grubaska, ale czytając same cienkie książki możemy pozbawić się wielu wrażeń, emocji a nawet wspomnień.

    Na koniec krótka refleksja. Najbardziej znany cytat: „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” pojawia się w książce tylko raz, ale z jak dobrym skutkiem. Dewizę muszkieterów zna chyba cały świat. Czy to znaczy, że żeby dotrzeć do czytelników z jakimś przesłaniem nie trzeba go pakować w każdym akapicie? 

okładka: Wydawnictwo Zielona Sowa
źródło okładki: lubimyczytac.pl

piątek, 20 września 2013

Pięciu jest w sam raz, ale sześciu to już tłok. – „Działa Navarony” w reżyserii J. Lee Thompsona (1961)

   Oglądając filmy z lat sześćdziesiątych trzeba podchodzić do nich z pewnym dystansem. Nie można ich oceniać według współczesnych standardów.  Wtedy nie było takiej technologii ani takiego sprzętu, jakim dysponują dziś filmowcy. Efekty specjalne wzniosły się już chyba ponad szczyty Navarony. Jednak, co ciekawe, jedno pozostaje niezmienne, a mianowicie spadający samochód z niewielkiego zbocza, skarpy, wzniesienia potrafi wprawić się w wybuch zarówno pięćdziesiąt lat temu jak i dzisiaj.

    „Ach te zmiany, zmiany, zmiany”. Nina jest już troszkę nimi zmęczona, ale może nie wszyscy czytelnicy oczekują po ekranizacjach tego, co ona. Zauważyć jednak wypada, że gdyby wprowadzane były zmiany w adaptacjach książek, które są obecnie lekturami szkolnymi, to mielibyśmy w głowach lekkie zamieszanie.

    W filmowej wersji „Dział Navarony” nie znajdziemy postaci Andy’ego Stevensa. Został on zastąpiony majorem Royem Franklinem (Anthony Quayle), który zastąpił Keitha Mallory’ego (Gregory Peck) w obowiązkach dowódcy, przynajmniej do wypadku, który przydarzył mu się podczas wspinaczki. Mallory nie zostaje mianowany dowódcą, ale staje się samozwańczym przywódcą całej operacji, kiedy Franklin nie może dłużej pełnić tej funkcji. Ta sytuacja według Niny sprawia, że Mallory traci w oczach odbiorców znających go z powieści. W jej oczach stracił. A szkoda. Dusty Miller (David Niven) za to bardzo przypadł dziewczynie do gustu (nie chodzi tu o jego aparycję i zakochanie z nią związane, ale o zwykłą sympatię do bohatera) i powinien jej zdaniem zostać honorowym obywatelem Polski, bo z zachowania i charakteru nadawałby się na naszego rodaka w sam raz. Niezrozumiałe dla Niny jest to, że w filmie zamiast pięciu bohaterów ich liczba rośnie do sześciu. W gratisie widz otrzymuje Greka Pappadimosa (James Darren), który w cudowny sposób spotyka się z dawno niewidzianą siostrą. Siostra ta, Maria (Irene Papas), wraz z jej przyjaciółką Anną (Gia Scala) są partyzantkami, które pomagają dzielnym żołnierzom w wykonaniu ich misji. Należałoby tutaj wspomnieć, że w powieści w tej roli występują mężczyźni i żaden z nich nie odnajduje swojego brata, siostry, babci czy wujka. W filmie przeżywają nie ci, którzy mają, giną nie ci, którzy powinni. Mowa tu oczywiście o bohaterach.

    Andrea (Anthony Quinn) na pierwszy rzut oka nie wygląda na maszynę do zabijania, ale gdy przychodzi, co, do czego to już nie ma żadnych wątpliwości, kim on jest. Ostatnie sceny z jego udziałem jednak w ogóle nie pasują do tej postaci. Nina nie wyobraża sobie, żeby powieściowy Andrea z powodu rannej ręki musiał prosić o pomoc przy wchodzeniu na łódź. Czytamy bowiem, że: „- Jesteś ranny! - przerwał mu Miller. - Zupełnie jakbyś miał przedziurawioną rękę - wskazał na czerwoną plamę rozpływającą się po mokrej kurtce.
- Ojej, rzeczywiście - Andrea udał ogromnie zdumionego. - Ale to tylko draśnięcie, mój drogi”. Druga niemożliwość ze strony Greka: nie chce wracać na Kretę, żeby walczyć z wrogiem, bo woli zostać z Marią. Cóż za bzdura.

    Pomimo tego, że Nina doszukała się tylu zmian cała reszta dobrze oddaje wizję MacLeana z książki i dobrze się to ogląda.  Jeżeli ktoś jeszcze nie widział to powinien to nadrobić, ponieważ „Działa Navarony” to klasyka kina, ale chyba nie ma zbyt wielu osób, które tego nie znają. 

O książce przeczytasz tutaj.

źródło okładki DVD: filmweb.pl

poniedziałek, 16 września 2013

Płynę przez staw sama! Płynę przez staw z Mallorym! - „Działa Nawarony” Alistaira MacLeana (1957)

    Nina postanowiła wraz z pięcioma alianckimi śmiałkami wybrać się na wczasy. Wyjątkowo nie będą to wczasy pod gruszą, ale pod ostrzałem. Chłód, deszcz, śnieg, wiatr. Idealne warunki, żeby rozpocząć misję niszczycielsko-samobójczą na Nawaronie. Zmierzmy się dziś z potężnymi bliźniaczymi działami umieszczonymi przez Niemców w jaskini jednej z greckich wysp.

    O co chodzi w powieści? Chodzi o to, że na wyspie Cheros znajduje się tysiąc dwustu żołnierzy, których trzeba ewakuować, ale na przeszkodzie stoją wspomniane wcześniej działa, które tę ewakuację uniemożliwiają. Istnieje tylko jedna słuszna opcja. Trzeba owe działa zniszczyć. Powołana zostaje, więc grupa pod dowództwem kapitana Mallory’ego, która ma tego dokonać.  

    Według Niny dużym plusem są bohaterowie. Tacy prawdziwi, z krwi i kości. Nie są nieomylni i mają swoje słabości. Z takim bohaterami można i chciałoby się zaprzyjaźnić. Życzy im się szczęścia i powodzenia podczas misji. Jak coś im nie wychodzi, to jest przykro Ninie. Można się do nich przywiązać i powstaje troska o ich zdrowie i życie. Z Andreą przy boku nie obawiałaby się nikogo, a z kapitanem Mallorym to chyba nawet wspinaczka górska nie byłaby jej straszna. Zresztą za kapitanem to pewnie by wszędzie poszła, a to w zasadzie dobrze o nim świadczy, jako o dowódcy.

    Pomimo braku fachowej wiedzy na temat zapalników i innych bibelotów z działu „materiały wybuchowe”, braku wiedzy o broni (Nina musiała sprawdzić jak ma wyglądać peem i schmeisser) i braku zmysłu taktycznego czytelnik bez problemu powinien zrozumieć, na czym mają polegać i jak mają wyglądać poszczególne operacje. Miłośnikowi militariów prawdopodobnie łatwiej sobie wszystko wyobrazić i ma on pewnie pełniejszy obraz sytuacji, ale taki laik jak Nina, z odrobiną internetowej pomocy, również jest w stanie w stopniu dostatecznym opanować techniczną stronę powieści, a nawet jeśli tak się nie dzieje, to nie odstrasza to od czytania, ponieważ książka jest napisana bardzo ciekawie i małe niezrozumienia nie powodują niechęci do dalszego zaznajamiania się z fabułą.

    Jeśli czytając powieść czujesz się tak jakbyś był razem z bohaterami, czujesz wilgoć jakbyś leżał w tej samej jaskini, co oni, czujesz zimno jakbyś leżał w śniegu obok nich, to znaczy, że autor jest dobry w tym co robi. Alistair MacLean zdecydowanie był w tym dobry. Nina czuła często dokładnie to, co czuli bohaterowie „Dział Nawarony”. Mówiła sobie czasem: „Dobra jeszcze 10 stron i robię sobie przerwę”, po czym czytała jeszcze 20 czy 30 stron. Świadczyć to może o tym, że utwór jest napisany ciekawie i jest bardzo wciągający (albo o fanatyzmie czytelniczki) i aż trudno uwierzyć, że tak naprawdę nie ma wyspy Nawarony i nie było takiej operacji podczas II wojny światowej.

    Czy Nina poleca? Zdecydowanie tak. Poleca też czytanie po trochu, żeby wątki się nie myliły. Czytając całość w dwa, trzy dni można mieć z tym problem, więc warto dać sobie czas, żeby ze spokojem przetrawić to, co się przeczytało. 

okładka: Wydwnictwo ISKRY
źródło okładki: lubimyczytac.pl

piątek, 13 września 2013

Fitzgerald kontra Fitzgerald. - „Bez mojej zgody” w reżyserii Nicka Cassavetesa (2009)

    Nina bardzo długo musiała się powstrzymywać przed obejrzeniem tego filmu, ponieważ chciała najpierw przeczytać książkę na podstawie, której go nakręcono. Z blogowego rozkładu wyszło Ninie, że może zabrać się za oglądanie w tym tygodniu, więc nie trzymała siebie dłużej w ryzach i spełniła swoje pragnienie.

    Jak zwykle pojawiły się elementy, które nie przypadły Ninie do gustu. Przede wszystkim według dziewczyny powieść jest bardziej o Annie (Abigail Breslin), film natomiast jest bardziej skupiony na Kate (Sofia Vassilieva), co sprawia, że staje się on bardziej emocjonalny i smutniejszy. Może mieć na to wpływ również fakt, że film jest koncentratem całej historii i nie ma w nim wątków pobocznych. Dostajemy przez to kolejny film o chorej dziewczynce, a postać Anny w porównaniu do książki schodzi troszkę na drugi plan. Co więcej, Jesse z powieści jest osiemnastolatkiem, piromanem, mieszka w mieszkanku nad garażem, więc prowadzi prawie samodzielne życie. Widać, że próbuje skupić na sobie uwagę rodziców. W filmie mamy trochę innego Jessego (Evan Ellingson). Nie jest takim buntownikiem, wydaje się młodszy niż 18 lat. Wybiera również inny zawód niż jego książkowy odpowiednik. Z drobnych zmian to mamy Annę jedenastolatkę zamiast trzynastolatkę, a największą zmianą jest koniec. Wszystko jest inne. Nina zastanawia się, po co takie rzeczy robią. Jakby ona napisała książkę i ktoś chciałby nakręcić film na jej podstawie to nie życzyłaby sobie zmian w zakończeniu.

    Ninie bardzo brakowało wątków opowiadanych przez adwokata Anny, Campbella Alexandra (Alec Baldwin) i kuratora sądowego, Julię Romano (nie pojawia się w filmie w ogóle). Dodawały one książce taki moment oderwania od rodziny Fitzgeraldów i ubarwiały, urozmaicały powieść. W filmie ich nie było prawdopodobnie ze względu na brak czasu dla nich. Trudno się dziwić. Im dłuższy film, tym trudniej przed nim wysiedzieć.

    Czy coś zostało lepiej pokazane w ekranizacji niż w książce? Nina uważa, że nie, ale jej mama twierdzi, że zakończenie filmowe bardziej jej odpowiada niż książkowe. Co prawda nie czytała (mama Niny) powieści, ale Nina wszystko jej opowiedziała po seansie filmowym. Jednak, jeśli coś nie zostało zrobione lepiej, to nie znaczy, że nie zostało zrobione dobrze. Mamy wszystkie najważniejsze sceny i są one odpowiednio przedstawione. Obsada jest zadowalająca, a miny sędzi De Salvo (Joan Cusack) są niebywałe.

    Film okazał się całkiem dobry i godny polecenia nawet, jeśli nie zawierał wszystkich wątków książkowych. Owszem może gra trochę na emocjach, ale czasem warto zobaczyć coś, co skłania do rozmyślań nad sensem życia.

O książce przeczytasz tutaj.


źródło plakatu: filmweb.pl

poniedziałek, 9 września 2013

Móc nie zawsze znaczy chcieć. – „Bez mojej zgody” Jodi Picoult (2004)

    Każdy chyba w swoim życiu stawał twarzą w twarz z trudną decyzją. „Bez mojej zgody” to powieść o podejmowaniu właśnie takich trudnych decyzji. Żaden z bohaterów nie ucieknie od tego. Czy to nastoletnia Anna, czy jej starsze rodzeństwo, czy ich rodzice, czy adwokat Campbell Alexander, każdy z nich musi odpowiedzieć sobie na pewne pytania i ustalić, w którą stronę będzie dalej zmierzać jego życie.

    Główną bohaterką jest trzynastoletnia Anna Fitzgerald, która mieszka z rodzicami, siostrą i bratem w Upper Darby w stanie Rhode Island w USA. Jej siostra Kate cierpi na ostrą białaczkę promielocytową od drugiego roku życia. Ani rodzice, ani brat dziewczynek Jesse nie mogą zostać dawcami dla Kate. Jedyną osobą, która może pomóc jest Anna. Zostaje ona, więc dawcą krwi, komórek, tkanek od najmłodszych swoich lat, dzięki czemu Kate dożywa do szesnastych urodzin.  Teraz jednak w rodzinie Fitzgeraldów pojawia się kolejny problem. Nerki Kate zaczynają odmawiać posłuszeństwa i konieczny jest przeszczep. Od Anny naturalnie. Rodzice decydują, że młodsza z sióstr odda narząd starszej (bez jednej nerki możliwe jest normalne życie). Anna nie jest jednak z tego powodu zadowolona. Ma ona już dosyć wszystkich zabiegów, w których musi uczestniczyć, chociaż wcale nie ma na to ochoty. Buntuje się przeciw decyzji rodziców.

    Z powieści dowiemy się, jakie zabiegi musiały przechodzić obie dziewczynki w przeszłości, jak reagują ich rodzice na bunt Anny przeciw przeszczepowi, jak czuje się z tym sama Anna. Książka opowiadana jest przez wszystkich najważniejszych bohaterów, co może powodować lekkie zamotanie w myślach czytelnika, ale czyni ją to ciekawszą i możemy spojrzeć na sytuację w rodzinie Fitzgeraldów z różnych perspektyw. Wprowadza to również kilka wątków niezwiązanych z główną fabułą. Interesujący zabieg. Przedstawić główną historię i kilka mniejszych jakby odmiennych gatunkowo.

    Zakończenie może być dla niektórych zaskakujące. Dla Niny było. Ona ułożyła w głowie trochę inne. Nie myślcie sobie, że Nina jest zwolenniczką happyendów za wszelką cenę, więc niekoniecznie takie sobie wymyśla czytając książki.


    Nina uważa, że nie jest to tylko książka, która opowiada pewną historię i tyle, ale ona opowiada też o pewnych problemach moralno-etycznych. Anna nie jest spłodzona drogą naturalną. Jest dzieckiem narodzonym po zapłodnieniu in vitro, a na dodatek dzieckiem „genetycznie modyfikowanym”, żeby mogła być idealnym dawcą dla Kate. Gdyby nie choroba Kate, Anny nie byłoby na świecie. „Jak daleko można się posunąć, aby ratować czyjeś życie”?. Nina przez dłuższy czas podczas czytania zastanawiała się nad tą kwestią. Czy mamy prawo tworzyć sobie ludzi, żeby pomagać innym? Jak powszechnie wiadomo matka potrafi zrobić wiele, aby ratować swoje dzieci. Można gdybać, co zrobiłoby się w podobnej sytuacji, można potępiać, można mówić: „Ja bym tak nie zrobił/a”, ale właściwie dopóki człowiek nie znajdzie się w takowej sytuacji nie wie na 100%. Książka jest zdecydowanie godna polecenia, z gatunku: „nie zwalnia od myślenia”, czyli u Niny na blogu „obyczaj”. 

O filmie przeczytasz tutaj.

okładka: Wydawnictwo Prószyński i S-ka
źródło okładki: proszynski.pl

piątek, 6 września 2013

Dorwać rzeźnika. - „Kolekcjoner kości” w reżyserii Phillipa Noyce’a (1999)

    Kiedy Nina myślała o tym filmie, to zawsze myślała: „Nie chcę go oglądać. Na pewno jest straszny”. W tym tygodniu jednak się przełamała, obejrzała i okazało się, że wcale straszny nie jest. Co więcej, po przeczytaniu książki nie trzyma nawet w napięciu.

    Może kilka słów o aktorach. Amelia (Angelina Jolie) – Nina uważa, że to w miarę dobry wybór, bo bohaterka jest ładna, ale i twarda. Tak, Angelina się nadaje do takich ról. Lincoln (Denzel Washington) – no cóż, powiedzmy szczerze, że chyba nie powinien być czarny. W książce jest fragment, który opisuje jak Lincoln dostaje zapaści i jego skóra robi się biała niczym kość. Nina uważa, że to powinno dać twórcom filmu do myślenia, no chyba, że murzyni też tak mogą zrobić ze swoją skórą.

    W filmie można zaobserwować sporo zmian w stosunku do książki. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to chyba zmiana pielęgniarza Rhyme’a na pielęgniarkę Thelmę (Queen Latifah). Nina chce powiedzieć tylko: „Gdzie jest mój ulubiony Thom”! To jest dość zastanawiające, dlaczego doszło do takiej wymiany. Może filmowcy stwierdzili, że w powieści jest za mało kobiet (a jak już jakaś występuje, to jest ofiarą) i postanowili wprowadzić kilka modyfikacji, żeby w żadnym wypadku feministki nie miały się, do czego przyczepić. Tak, przyznajcie, że to dosyć racjonalne wytłumaczenie, ale kto ich tam wie. Zmienione zostały również niektóre nazwiska. Amelia nie jest już Amelią Sachs, ale Amelią Donaghy. Ron Sellitto przemienia się w Pauliego Sellitto, a na dodatek w jego roli występuje Ed O’Neil (czyt. Al Bundy). Wyciętych zostało kilka epizodów i w ten sposób brakuje kilku ofiar, które w książce miły swoje pięć minut. Ofiary, nazwijmy je, „1” i „2” są zgodne z powieścią, ale „3” i „4” zawierają elementy, które do nich nie należą. Z takich drobnych, w zasadzie nic nieznaczących, zmian dodać należy, że w książce Amelia nie spotykała się z nikim, a w filmie postanowili podarować jej faceta. Na koniec tego akapitu, wypada napisać, że Nina z wielką radością wyrzuciłaby ostatnią scenę, w której chyba cały Nowy Jork odwiedza Lincolna Rhyme podczas Bożego Narodzenia i mamy piękną amerykańską sielankę. „Na co komu ten Hollywood”?

    Bardzo dobrze, że w filmie cała akcja rozgrywa się w przeciągu kilku dni. To urealnia całą fabułę. W powieści mamy wszystko skumulowane jakoś w dobie z haczykiem co powoduje, utratę realności. Samo zbieranie dowodów i ich zbadanie zajęłoby pewnie połowę czasu. Podczas oglądania filmowego „Kolekcjonera kości” nie ma się wrażenia, że bohaterowie są cudotwórcami. No tak przynajmniej odbiera to Nina.

    Podsumowując „Kolekcjoner kości”, jako ekranizacja powieści jest raczej słaby, ale patrząc na niego z perspektywy zwykłego filmu zyskuje na ocenie. Jest to raczej film na podstawie, albo inaczej mówiąc – na motywach – powieści. Szkoda tylko, że po przeczytaniu książki jest przewidywalny, bo chociaż morderca jest inny u Deavera, to Nina od razu zgadła, kto nim będzie u Noyce’a. 

O książce przeczytasz tutaj.

plakat: Columbia Pictures, Universal Pictures
źródło plakatu: filmweb.pl

poniedziałek, 2 września 2013

Kości zostały rzucone. – „Kolekcjoner kości” Jeffery Deaver (1997)

    Wyobraźcie sobie, że jesteście w nowojorskim apartamencie. Leżycie w łóżku, ale coś jest nie tak. Nie możecie ruszyć nogami. Tułów również nie chce się poruszyć. Ręka ani drgnie. W końcu udaje się Wam unieść palec serdeczny i obracacie głową. Myślicie tylko o tym, żeby skończyła się już ta męka i żebyście mogli zostać uwolnieni od tego ciała, które nie pozwala Wam żyć tak jakbyście tego chcieli. Dobrze. Wiecie już, w jakiej kondycji jest jeden z bohaterów, Lincoln Rhyme, który przed wypadkiem na stacji metra był cenionym kryminalistykiem. Ze względu na jego wiedzę i doświadczenie policja Nowego Jorku zwraca się do niego z prośbą o pomoc. W mieście grasuje bardzo wyrachowany, okrutny i inteligentny morderca.

    Pierwszą ofiarą jest John Ulbrecht, którego ciało znajduje policjantka patrolu Amelia Sachs. Funkcjonariuszka postanawia zabezpieczyć miejsce odnalezienia zwłok, czym imponuje Lincolnowi Rhyme. Mężczyzna nie bez oporów, ale zgadza się pomóc złapać przestępcę. Chce jednak by to Amelia zajmowała się zabezpieczaniem śladów i zbieraniem dowodów na miejscu zbrodni. Kobieta zdecydowanie odmawia, mówi, że nie zna się na tym, nie ma doświadczenia ani nawet przeszkolenia w tym kierunku. Zostaje do tego jednak zmuszona poprzez rozkaz dowódcy. Amelia nienawidzi Lincolna za to, że musi się ona zmagać z widokami, z którymi wolałaby nie mieć styczności. Nina ma takie same odczucia wobec Rhyme’a, ale u niej nie zmieniają się one w sympatię tak jak to ma miejsce w przypadku funkcjonariuszki Sachs.  

     Przez całą książkę bohaterowie walczą z czasem. Muszą poznać miejsce i sposób, w jaki ma umrzeć kolejna ofiara kolekcjonera kości, a muszą do tego dojść na podstawie wskazówek, które zostawia przy poprzednich poszkodowanych. Mieszkanie Lincolna zamienia się w laboratorium, gdzie badane są wszystkie próbki oraz w centrum całej operacji. On podejmuje decyzje, on rozporządza policjantami. On wpada na najgenialniejsze pomysły, co czyni go kimś w rodzaju Sherlocka Holmesa, a przynajmniej dr House’a. Może być to irytujące dla odbiorcy, że w niemal ostatniej chwili Lincoln Rhyme doświadcza olśnienia i wie, co trzeba zrobić.

    Książka jest dobrze napisana i dobrze pomyślana. Czyta się ją przyjemnie, ale z napięciem i oczekiwaniem najgorszego. Są fragmenty, które mogą spowodować, że Wasz żołądek będzie chciał się zbuntować i oddać światu, to, co świat chciał przez Wasze ręce mu ofiarować. No chyba, że jesteście odporni na nieapetyczne widoki albo nie przykładacie się by sobie je wyobrazić. „Do końca nie wiedziałam, kto jest tytułowym kolekcjonerem kości, a na dodatek autor zasiał we mnie mylące przekonanie, że wiem, kim on jest”. Czyż to nie jest najważniejsze w powieści tego typu, żeby tożsamość mordercy nie była znana czytelnikowi do momentu, w którym autor sam o tym mówi? Sama końcówka książki również jest zaskakująca, chociaż Nina nie ma przekonania czy nie jest ona zbyt przesadzona, ale to już należy do oceny indywidualnej odbiorcy.

O filmie przeczytasz tutaj.

okładka: Prószyński i S-ka
źródło okładki: proszynski.pl