poniedziałek, 14 października 2013

Pewnego razu w Bangkoku. – „Karaluchy” Jo Nesbø (1998)

    Powiada się, że z braku laku i kit dobry. „Karaluchy” nie są jednak kitem, ale całkiem przyzwoitym kryminałem, co po zeszłotygodniowym doświadczeniu cieszy Ninę, chociaż tytuł zachęcający nie jest.

    Autor zabiera czytelnika do Tajlandii, gdzie główny bohater ma przeprowadzić śledztwo w sprawie śmierci norweskiego ambasadora. Zwłoki dyplomaty odnajduje prostytutka w motelu o bardzo wdzięcznej, dźwięcznej i pasującej do stolicy sexturystyki nazwie: Olympussy (czyżby była to zbitka wyrazów: Olymp + pussy?). Już po tej jednej informacji można się chyba domyślić, że w książce będziemy świadkami zmagań z brudnymi, czasem aż zbyt brudnymi, i wstydliwymi problemami bohaterów.

    Kim jest główny bohater? To Harry Hole norweski detektyw. Został wybrany do tego śledztwa, ponieważ cieszy się on popularnością po udanej akcji w Australii. Można się do niego przywiązać, można go polubić, ale chyba najlepszym przyjacielem Niny nie zostanie, bo to miejsce nadal należy do Herculesa Poirot (oczywiście mowa tylko o tym gatunku). Dlaczego Harry nie jest lepszy? Bo jest przewidywalny i raczej stereotypowy. Wysoki, szczupły, barczysty, o niebieskich oczach, z dużym pociągiem do pana o imieniu Jim Beam. Brzmi jak opis większości filmowych policjantów.

    Powieść jest napisana dobrze, łatwo się ją czyta, przyjemnie i jest się ciekawym, co będzie dalej. Nie czyta się jej tylko po to, żeby ją przeczytać, skończyć jak najszybciej. Potrafi ona zainteresować i wciągnąć, więc poznaje się dalsze losy bohaterów z chęcią. Jest tak skonstruowana, że w sumie na 100% wiemy, kto zabił ambasadora, dlaczego i jakie towarzyszyły temu okoliczności dopiero, kiedy autor chce nam to przedstawić. Co prawda Nina domyślała się, kto za wszystkim stoi, ale dała się wyrolować. Co może denerwować, to to, że nie wszystko jest dopowiedziane. Nie każda scena jest skończona – takie dziewczyna miała wrażenie. Ale z drugiej strony może to i dobrze, bo czytelnik ma pole do popisu w wyobrażeniu sobie dalszej części. W książce występuje wielu bohaterów pobocznych i trudno ich wszystkich spamiętać, a co dopiero zakodować, kto jest kim, czym się zajmuje, jakie ma powiązania. Trzeba by chyba spisywać każdą postać, żeby to ogarnąć.

    Jeżeli ktoś liczy, że cała sprawa dotyczy tylko jednego nieboszczyka, to się przeliczy. Jeżeli ktoś ma nadzieję, że pojawi się więcej niż jeden trup, to niech te nadzieje go nie opuszczają, albowiem trzeba będzie jeszcze parę osób zbierać z podłogi. Inaczej mówiąc trup śle się gęsto.

    Nina myślała, że tytułowe karaluchy będą odgrywały większą rolę w powieści, ale widać nie zasłużyły sobie. Może autor za nimi nie przepada. Karaluchy mają tylko znaczenie metaforyczne. W książce jest mowa o tym, że na jednego karalucha, którego zauważymy przypada dziesięć, których nie zobaczymy. I tym optymistycznym akcentem Nina pragnie polecić „Karaluchy” fanom czytania, jako dobrą rozrywkę, zwłaszcza na zimne dni, żeby móc rozgrzać się w palącym słońcu Bangkoku.   

okładka: Wydawnictwo Dolnośląskie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz