piątek, 4 października 2013

Wszędzie te układy. - „Trzej muszkieterowie” w reżyserii Paula W.S. Andersona (2011)

    Kilka dni temu Nina nawet nie wiedziała, że powstała nowa wersja filmu o muszkieterach. Można powiedzieć, że ucieszyła się z faktu, że nie musi sięgać po jakąś staroć. Teraz uważa jednak, że lepiej byłoby gdyby tej wiedzy nigdy nie zdobyła i nie musiałaby tej wersji oglądać.

    Od czego zacząć? Mówi się, że najlepiej zaczynać od początku, ale początek zalicza się do rzeczy, które nie przypadły Ninie do gustu. Zacznijmy, więc od tego, co się jej spodobało, żeby zacząć dobrze. Nie ma tego dużo także … także tego. Ciekawe były wstawki a’la rysunkowe, które przedstawiały postacie. Później na tej liście można znaleźć konie, które niestety występowały w zbyt małej liczbie, a na koniec mała perełeczka, król Ludwik XIII. Jest to najlepsza rola męska, żeńska i nijaka w całym filmie. Brawa dla aktora – Freddiego Foxa.

    Przyszedł wreszcie czas na rozpisywanie się i narzekanie na wszystko, co było złe, kiepskie czy słabe. Po pierwsze, ten film wygląda jakby chciał mieć styl i dowcip wzięty prosto z „Piratów z Karaibów”, ale go nie ma. On nie śmieszy. Wprowadził tylko Ninę w zażenowanie. To mu się udało trzeba przyznać. Po drugie, ma tyle wspólnego z powieścią, co Nina z byciem maniakiem samochodowym, czyli prawie nic. Nie znajdziecie w tym filmie dobrego odwzorowania książki. To jest jakby nowy twór tylko, że z takimi samymi bohaterami i tłem historycznym, a to trochę mało nie sądzicie? Po trzecie, wspomniany już sam początek. Atos (Matthew Macfadyen), Portos (Ray Stevenson), Aramis (Luke Evans) we współpracy z Milady! (Mila Jovovich) próbują włamać się do skarbca, w którym przechowywane są plany wynalazków Leonarda da Vinci. Takiej współpracy nie było, o skarbcu i wynalazkach nawet nie wspominajmy. Tak, ten początek zupełnie jak z filmu o Jacku Sparrowie. Kolejnym mankamentem są efekty specjalne. Ogólnie, jako efekty są pewnie dobre, Nina się nie zna, ale one nie pasują do „Trzech muszkieterów” Dumas. A efekty spowalniające (slow motion), to już naprawdę zakrawają o pomstę do nieba. Wszystko to jest zbyteczne.

    Nina chciałaby pochylić się na dłużej nad postacią Milady. Z powieści dowiadujemy się, że owa dama, kiedyś była związana z Atosem, ale to było zanim został on muszkieterem, więc Portos i Aramis jej nie znali, a w filmie proszę! Znają się doskonale. Cóż za brednie. Rzeczą zupełnie nie do wyobrażenia jest scena, gdzie Milady walczy ze szpadą w dłoni z bodajże czwórką przeciwników. Ahahaha! Nawet, jeśli walczyłaby z jednym gwardzistą, to już byłaby przesada i to gruba. Milady wykonująca jakieś przedziwne akrobacje: tu podskoczy, tu wygnie się jak Keanu Reeves w „Matrixie”, tu opuści się na linie niczym Tom Cruise w „Mission Impossible”. Szał. Zastanawiające jest, dlaczego coś takiego zostało dodane. Czy twórcy stwierdzili, że skoro Mila ma już doświadczenie z poprzednich filmów („Szósty element”, „Resident Evil”) to może warto to wykorzystać? Skąd w ogóle pomysł, żeby to pani Jovovich grała Milady? Mała zagadka została wyjaśniona. Okazało się, że aktorka jest żoną reżysera filmu. Takie zjawisko ma nawet swoją nazwę - nepotyzm. Zapytacie pewnie skąd taki atak na tę aktorkę ze strony Niny. No cóż, Nina po prostu uważa, że ona nie pasuje do tej roli.

    Często jest tak, że film nie oddaje w pełni książki, ale sam w sobie jest dobry. W tym wypadku tak nie jest. Jest słaby jak piwo typu radler, albo jak Niny bicepsy. Zakończmy dzisiejsze rozważania słowami Koheleta: „marność nad marnościami i wszystko marność”.

O książce przeczytasz tutaj. 

plakat: Monolith Films
źródło plakatu: filmweb.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz