Kiedy Nina myślała o tym filmie,
to zawsze myślała: „Nie chcę go oglądać. Na pewno jest straszny”. W tym tygodniu jednak się przełamała,
obejrzała i okazało się, że wcale straszny nie jest. Co więcej, po przeczytaniu
książki nie trzyma nawet w napięciu.
Może kilka słów o aktorach.
Amelia (Angelina Jolie) – Nina uważa, że to w miarę dobry wybór, bo bohaterka
jest ładna, ale i twarda. Tak, Angelina się nadaje do takich ról. Lincoln
(Denzel Washington) – no cóż, powiedzmy szczerze, że chyba nie powinien być
czarny. W książce jest fragment, który opisuje jak Lincoln dostaje zapaści i
jego skóra robi się biała niczym kość. Nina uważa, że to powinno dać twórcom
filmu do myślenia, no chyba, że murzyni też tak mogą zrobić ze swoją skórą.
W filmie można zaobserwować sporo
zmian w stosunku do książki. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to chyba zmiana
pielęgniarza Rhyme’a na pielęgniarkę Thelmę (Queen Latifah). Nina chce
powiedzieć tylko: „Gdzie jest mój ulubiony Thom”! To jest dość zastanawiające,
dlaczego doszło do takiej wymiany. Może filmowcy stwierdzili, że w powieści
jest za mało kobiet (a jak już jakaś występuje, to jest ofiarą) i postanowili
wprowadzić kilka modyfikacji, żeby w żadnym wypadku feministki nie miały się,
do czego przyczepić. Tak, przyznajcie, że to dosyć racjonalne wytłumaczenie,
ale kto ich tam wie. Zmienione zostały również niektóre nazwiska. Amelia nie
jest już Amelią Sachs, ale Amelią Donaghy. Ron Sellitto przemienia się w
Pauliego Sellitto, a na dodatek w jego roli występuje Ed O’Neil (czyt. Al Bundy).
Wyciętych zostało kilka epizodów i w ten sposób brakuje kilku ofiar, które w książce
miły swoje pięć minut. Ofiary, nazwijmy je, „1” i „2” są zgodne z powieścią,
ale „3” i „4” zawierają elementy, które do nich nie należą. Z takich drobnych,
w zasadzie nic nieznaczących, zmian dodać należy, że w książce Amelia nie
spotykała się z nikim, a w filmie postanowili podarować jej faceta. Na koniec
tego akapitu, wypada napisać, że Nina z wielką radością wyrzuciłaby ostatnią scenę,
w której chyba cały Nowy Jork odwiedza Lincolna Rhyme podczas Bożego Narodzenia
i mamy piękną amerykańską sielankę. „Na co komu ten Hollywood”?
Bardzo dobrze, że w filmie cała
akcja rozgrywa się w przeciągu kilku dni. To urealnia całą fabułę. W powieści
mamy wszystko skumulowane jakoś w dobie z haczykiem co powoduje, utratę
realności. Samo zbieranie dowodów i ich zbadanie zajęłoby pewnie połowę czasu. Podczas
oglądania filmowego „Kolekcjonera kości” nie ma się wrażenia, że bohaterowie są
cudotwórcami. No tak przynajmniej odbiera to Nina.
Podsumowując „Kolekcjoner kości”,
jako ekranizacja powieści jest raczej słaby, ale patrząc na niego z perspektywy
zwykłego filmu zyskuje na ocenie. Jest to raczej film na podstawie, albo inaczej
mówiąc – na motywach – powieści. Szkoda tylko, że po przeczytaniu książki jest
przewidywalny, bo chociaż morderca jest inny u Deavera, to Nina od razu zgadła,
kto nim będzie u Noyce’a.
O książce przeczytasz tutaj.
plakat: Columbia Pictures, Universal Pictures
źródło plakatu: filmweb.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz